Powrót Donalda Tuska do polskiej polityki został zmieniony w spektakl. Pewien komentator trafnie porównał jego rolę do roli coacha, który zasiewa nadzieję w serca polityków swojej dawnej partii. Z emocjonalnych wpisów zarówno politycznych celebrytów, jak i zwykłych liberalnych inteligentów w mediach społecznościowych można by złożyć niejedną litanię. Choć zaledwie wczoraj słyszeliśmy, że w samej Platformie Obywatelskiej entuzjazm nie jest wielki, a wątpliwości dość rozpowszechnione.
Przełamanie impasu, eksplozja entuzjazmu to po części zasługa osobowości samego Tuska, zręcznie operującego słowem, ale też po części wynik potrzeby. Tak – zarówno sam aparat PO, jak i jej społeczne zaplecze potrzebowało takiego kopa. Niestety z powrotem Tuska wiążą się też zjawiska, do których trudno podejść z entuzjazmem. Kiedy anypisowscy komentatorzy zapowiadali, że były przewodniczący Rady Europejskiej przywiezie z Brukseli „jeszcze więcej polaryzacji”, zastanawiałem się, gdzie są te rezerwy. Polska miała przecież od lat politykę skrajnie plemienną, opartą na hejcie, na odczłowieczaniu przeciwnika, czasem już nie tylko polityków, ale i elektoratów traktowanych jako kandydaci do anihilacji, a w każdym razie głębokiej marginalizacji.
Nie ma sensu konkurować
Okazało się, że można „jeszcze bardziej”. Tusk zaproponował zdefiniowanie polityki swojej partii jako walkę bezwzględnego dobra z absolutnym złem. W pierwszym wystąpieniu na Radzie Krajowej PO głównymi negatywnymi bohaterami uczynił nie tylko obóz rządzący – także nienazwanych z imienia symetrystów odmawiających opisu polskiego życia publicznego w zerojedynkowych kategoriach. Również i później nie spuścił z tego tonu. Choć przecież uznanie przez niego za błąd podniesienia wieku emerytalnego w 2011 r. czy niemal podpisanie się pod „500 plus” powinno nieść za sobą bardziej zniuansowany przekaz. Nie zawsze tamci się mylili, a nasi mieli rację – taki wniosek się nasuwał.
Ale oczywiście Tusk znakomicie pogodził jedno z drugim – za cenę stania się żywym memem, bo przecież jego łamańce wokół dawnych sporów stały się przedmiotem setek dowcipów w sieci. Zarazem nie przywiózł ze sobą żadnej nowej idei, żadnego projektu. Jedynym jest jeszcze bardziej niż do tej pory drapieżny język, nieustanne podgrzewanie słownych wojen. Polem konfrontacji ma być po pierwsze tematyka praworządnościowo-etyczna. Opowieść o dyktaturze, o niegodnych metodach sprawowania władzy, o szczuciu, o dziesiątkach afer zwalnia z konieczności operowania własnym programem. Skoro tamci oszukują, kradną, nadużywają władzy, nie ma sensu z nimi w czymkolwiek konkurować. Należy ich tylko obalić. Nie do końca jest jasne, w jaki sposób (chyba jednak kartką wyborczą), ale wezwania Tuska do jak najgłośniejszego krzyku brzmiały niemal rewolucyjnie.
Drugim motywem stało się obśmiewanie ludzi tej władzy, przedstawianie ich jako nieudaczników nieumiejących nadać mejla (Michał Dworczyk), a nawet zawiązać butów (sam Jarosław Kaczyński). Wskrzeszono tym samym język antypisowskiej propagandy z czasów rządów Tuska. Celem stało się znów uderzanie prętem w klatkę pełną małp. Tą metaforą opisywano kolejne kampanie PR-owskie zmierzające do prowokowania samego Kaczyńskiego i jego ludzi. Elementem tej machiny byli wtedy Janusz Palikot, Stefan Niesiołowski, ale i sam Tusk rzucający zwischenrufy mające dotknąć jak najboleśniej. Jak rozumiem, te czasy teraz wracają. Palikota zastępują nieco mniej od niego ordynarni Roman Giertych czy Radek Sikorski, ale klimat jest ten sam.
Tusk w zasadzie zwolnił się z obowiązku merytorycznej polemiki choćby z Polskim Ładem. Skoro przygotowali go złoczyńcy, z definicji służy on okradaniu i oszukiwaniu Polaków. Owszem, w krytyce pojawiły się akcenty liberalne, dowiedzieliśmy się, że ten program generuje trzy „d”: dług, daniny i drożyznę. Ale przecież całkiem niedawno sama Platforma licytowała się z rządzącymi propozycjami większego ekonomicznego i społecznego aktywizmu, stając się partią niskich podatków i wysokich wydatków. Jaki jest pogląd na te dylematy nowego lidera? Zapewne szybko go nie poznamy.
„Wystarczy nie kraść”
Oczywiście ten sposób na unikanie odpowiedzialności za własne pomysły i za własną krytykę przeciwnika nie jest wynalazkiem samego tylko Tuska. Czymże innym była popularna teza PiS-u, że wystarczy nie kraść i pieniądze w budżecie na pewno się znajdą? Kierowano ją wówczas przeciw rządzącej Platformie i Tuskowi. Jemu także zarzucano zadłużanie państwa czy podnoszenie cichcem rozmaitych opłat. Warto jednak zauważyć, że przynoszący w teorii doświadczenia wielkiego świata, europejskiej czy nawet globalnej polityki, ten gracz jest rzecznikiem totalnego podporządkowania politycznej debaty PR-owi, efektowi, rozmaitym trikom, potrzebom wąskiej propagandy. Będzie tego teraz w Polsce jeszcze więcej, na pewno nie mniej.
Rządzący zdają się skądinąd ułatwiać Tuskowi jego pomysł na uprawianie polityki. On chce maksymalnego rozgrzania emocji tożsamościowych. Od dawna odwoływał się do nich w swoich tweetach. Na samym wstępie dostał znakomitą okazję do ich eskalacji: projekt faktycznego wywłaszczenia amerykańskich właścicieli TVN-u, a może nawet pozbawienie tej telewizji koncesji. Nie musiał długo się namyślać, aby napiętnować tę inicjatywę jako antywolnościową. Wielu obserwatorów nie wierzy, aby PiS odważył się na rozprawę z opozycyjną stacją telewizyjną. Postrzegają całą akcję jako straszenie, może próbę zmuszenia Amerykanów do negocjacji. Ale schemat nieudacznych autorytarystów zostaje idealnie potwierdzony. Tusk niewiele musi robić. Wystarczy, że dobierze odpowiednie, wyjątkowo soczyste słowa.
O wartościach „na okrągło”
Dla Czytelników „Przewodnika” interesujący może być stosunek Donalda Tuska do świata wartości. Warto podkreślić, że choć jego władza nad Platformą była równie twarda i bezwzględna jak władza Kaczyńskiego nad PiS-em, Tuskowi wpływ na administrację czy nawet na rozmaite niezależne instytucje (samorząd, sądownictwo, korporacje prawnicze czy naukowe) służył raczej pielęgnowaniu bezruchu niż kreowaniu aktywnej polityki. Interwencje były nieliczne i dotyczyły spraw incydentalnych, jak wtedy gdy straszył IPN i Uniwersytet Jagielloński odwetem za publikację Pawła Zyzaka niekorzystną dla Lecha Wałęsy.
Przez ponad siedem lat swoich rządów kilka razy podgrzewał rozmaite ideologiczne tematy, najbardziej spektakularnym przykładem był pomysł ustawowej regulacji zabiegów in vitro połączony z zamysłem ich finansowania przez państwo. Ale nawet ten zdawałoby się ważny dla niego temat posłużył tylko jałowym debatom, a nawet wykreowaniu podziałów wewnątrz Platformy. Poza medialny szum Tusk jako szef się nie posunął. Owszem, wspominał o problemie eutanazji, owszem, kilka razy kłuł swoimi złośliwymi recenzjami Kościół, ale w praktyce nie zmienił prawie niczego, czasem wskazując na PSL-owskiego koalicjanta jako na czynnik blokujący bardziej progresywną linię. Jego rządy raczej rozwadniały wojnę cywilizacyjną. On sam mówił o ideologii językiem ezopowym.
Nic dziwnego, że w latach 2007–2014 zakonserwował ideologiczny konsensus w swojej partii. Niektórzy weterani tamtej polityki zdają się wierzyć, że tamte czasy wrócą. Nieprzypadkowo szczególnie entuzjastycznie zareagowała na odrodzenie jego przywództwa Hanna Gronkiewicz-Waltz, której lider nie zmuszał do chodzenia na parady równości, za to pozwalał na ostentacyjną religijność. Pytanie, czy te nadzieje są uzasadnione. Bo jednak do Polski wraca odmieniony Tusk, po latach treningu w polityce europejskiej.
Polityka uprawiana w unijnych strukturach jest często lekcją lawirowania, braku konkretów pokrywanego nowomową, jednym słowem tego wszystkiego, co Tusk zdaje się dziś oferować Polakom, kiedy mówi o rozwoju gospodarczym czy dylematach społecznych. Zarazem europejskie instytucje stają się w kilku sprawach mocno ofensywne, zideologizowane. Były przewodniczący Rady Europejskiej zdaje się przesuwać w tym kierunku, chociaż używa tej tematyki przede wszystkim do słownej walki z PiS. W swoich tweetach nie przedstawił przykładowo własnej propozycji rozwiązania dylematów związanych z aborcją, a jedynie ogólnikowo piętnował rządzących za domniemaną brutalność wobec kobiet.
Takie reaktywne politykowanie pozwala na łączenie ognia z wodą. Tusk zdążył już, najszerzej w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, podkreślić swój życzliwy stosunek do katolicyzmu, a równocześnie krytyczny wobec związków Kościoła z obecną władzą. Jego opowieść o religii jest opowieścią człowieka przekonanego, że warto wierzyć w Boga, ale nie wiązać się dyscypliną wobec wadliwych jego zdaniem struktur. Przypomina to notabene podobne wypowiedzi Adama Michnika. W efekcie Tusk może pacyfikować rozterki bardziej tradycyjnej części swojego elektoratu, a równocześnie pozdrawiać liderki Strajku Kobiet. Jak długo jest się w opozycji, takie sztuczki uprawiać nawet łatwiej. W ostateczności jestem jednak pewien, że jeśli Unia Europejska zażąda wprost od Polski uległości wobec progresywnych zaleceń i norm politycznej poprawności, Tusk będzie gotów tę uległość egzekwować. Tym razem nie zagra już na zwłokę jak w latach swojego premierostwa.
Groźniejszy recenzent
Na razie jego powrót nie zachwiał pozycją PiS-u wciąż zachowującego bezpieczne pierwsze miejsce. Sondażowe zyski Koalicji Obywatelskiej są osiągane kosztem partnerów z opozycji, zwłaszcza ruchu Szymona Hołowni, którego tyrady przeciw partyjnemu stylowi uprawiania polityki trochę tracą sens w obliczu totalnej antypisowskiej mobilizacji zarządzanej właśnie przez Tuska.
Oczywiście możliwe jest, że ostry język byłego premiera zacznie z czasem przysparzać kłopotów rządzącym. Przypuścili oni na niego wściekły, zgoła absurdalny atak, zwłaszcza w telewizji publicznej, czyniąc go jednoosobowym biegunem polaryzacji. Jeśli jednak ich własne problemy, choćby ze zbyt zachłannym korzystaniem z władzy, zaczną się pogłębiać, Tusk może się okazać groźniejszym recenzentem niż histeryczny Borys Budka czy miękki Rafał Trzaskowski. Już dziś wywołał wrażenie, że zarządzona w PiS wojna z nepotyzmem to odpowiedź na jego zjadliwe filipiki.
Ale też socjalny elektorat obecnego obozu rządzącego może się go bać z powodu doświadczeń z czasów jego panowania, kiedy to minister finansów Jacek Rostowski oznajmiał: „Pieniędzy w budżecie nie ma i nie będzie”. Kaczyński z Mateuszem Morawieckim jednak je później znaleźli. Młodzi z kolei Tuska nie znają i niekoniecznie musi być ich wymarzonym liderem. Możliwe więc, że zachwyty liberalnych inteligentów, gotowych wybaczyć dawnemu premierowi dowolną brutalność lub dowolne wahnięcie, nie wystarczą jako klucz do serc i umysłów Polaków.