Wielu stawia sobie dziś pytanie: dlaczego Jezus Miłosierny nie uratował nas z pandemii? Dlaczego to tak długo trwa?
– Chrześcijaństwo to pokorne uznanie, że Bóg wie lepiej, co jest dla nas dobre. Jego Miłosierdzie nie polega na spełnianiu naszych próśb, na tym, że kiedy prosimy, to On nie ma wyjścia i daje. Jezus uczy nas, na czym polega zaufanie. Uczy nas powtarzać „Bądź wola Twoja”. W Wielki Czwartek mówi: Ojcze, zabierz ten Kielich, ale niech się stanie, jak Ty chcesz. Jeśli mamy mówić o istocie orędzia o Bożym Miłosierdziu, to kryje się ona w słowie „zaufaj”. Mogę więc odwrócić zadane pytanie i zapytać: czy my jesteśmy już gotowi ufać? Czy nadal myślimy, że to Bóg musi coś pozmieniać w świecie, zamiast szukać w nim Jego woli? Wszystko, co nas spotyka, każda sytuacja, w jakiej się znajdujemy, również pandemia, ma być dla nas okazją, żeby ufać coraz bardziej. Tymczasem niebezpieczeństwem, jakie może się tu pojawić, jest duch magii. Komuś może się wydawać, że skoro Jezus dał swój obraz, dał Koronkę, dał jakąś zewnętrzną formę, to wystarczy ją zastosować, żeby „zadziałało”. Nie musi zadziałać. Te zewnętrzne formy nie są dane po to, żeby coś „zadziałało”, ale żeby nauczyć nas rozumieć, że Bóg najlepiej wie, co jest dla świata i dla człowieka dobre.
Próbuje się czasem przeciwstawiać miłosierdzie sprawiedliwości. Ci, którzy naprawdę się powierzają miłosierdziu, nazywani są „pluszowymi chrześcijanami”. Jak się ma ta relacja miłosierdzia do sprawiedliwości?
– I z Ewangelii, i z Dzienniczka s. Faustyny, i z całego nauczania Jana Pawła II jasno wynika, że miłosierdzie i sprawiedliwość wzajemnie się uzupełniają i przenikają, cały czas będąc przymiotami tego samego Boga, który jest Miłością. Możemy czasem podkreślać jeden albo drugi przymiot w konkretnej sytuacji, możemy czasem potrzebować bardziej jednego albo drugiego. Jeśli jednak ktoś będzie próbował mówić, że miłosierdzie sprawia, że sprawiedliwość przestaje istnieć – albo że sprawiedliwość wyklucza i unieważnia miłosierdzie – ten popełni fundamentalny błąd. Jan Paweł II pisał, że na krzyżu najgłębiej spotyka się miłosierdzie i sprawiedliwość: bo Bóg w miłosierdziu oddaje swoje życie, by przez to dać sprawiedliwą zapłatę za nasze grzechy. Kto neguje sprawiedliwość, nie rozumie miłosierdzia. Kto odrzuci miłosierdzie, nie zrozumie, czym jest Boża sprawiedliwość.
My nie możemy być jak Bóg – jednocześnie doskonale sprawiedliwi i miłosierni. Często ciągnie nas raczej w kierunku sprawiedliwości, ona wydaje się łatwiejsza: łatwiej rozliczyć innych.
– Tymczasem zdecydowanie powinniśmy iść w kierunku miłosierdzia. Po pierwsze, proszę zauważyć, że sam Bóg nie podkreśla w nas deficytu sprawiedliwości, nie wzywa „sprawiedliwymi bądźcie”. Wzywa, żebyśmy do sprawiedliwości zawsze dokładali miłość i stawali się w ten sposób miłosiernymi. Oczywiście miłosierni jak Bóg nie będziemy, nie damy rady. Ale nie damy rady być również sprawiedliwi jak On. Nie mamy takiej wiedzy o człowieku, jaką ma On. Nie widzimy serca, nie znamy przeszłości ani przyszłości. I dlatego też słyszymy: nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Przebaczajcie, żeby i wam przebaczono. Dlatego też możemy pokornie iść za Jezusem i Go naśladować w tym, co jest dla nas dostępne, w miłosierdziu. I z Nim w tę przestrzeń miłosierdzia musimy wejść.
Przeżywamy dziś w Kościele różne trudności. Słyszymy o autorytetach, które zawiodły, ale też o przestępstwach, które popełnili ludzie odpowiadający za wspólnotę. Jak mówić o miłosierdziu wobec nich?
– Łatwo jest to teoretycznie wyjaśnić, ale trudno wykonać. Mówi o tym Jezus w zapisanej w Dzienniczku wizji s. Faustyny, ale mówią też święci. Jezus najbardziej cierpi z tego powodu, że zatwardziali grzesznicy nie chcą się nawrócić, że nawet w ostatniej chwili życia nie chcą żałować, przyznać się do win – choć On bardzo chce im przebaczyć. I Jezus prosi siostrę Faustynę, żeby się modliła o łaskę ich nawrócenia. My często stawiamy na kimś przysłowiowy „krzyżyk”, mówimy, że jest stracony. Dla Boga nie ma ludzi straconych. Bóg do ostatniej chwili walczy o człowieka. Jeśli ktoś ma w sobie tę Bożą miłość – jeśli ma świadomość, że za tego najgorszego zbrodniarza Jezus przelał swoją krew – to będzie miał też w sobie ducha misyjności, ducha modlitwy i wynagrodzenia za grzechy. Będzie miał w sobie tę tęsknotę, która jest też w Bogu, żeby ten człowiek wrócił. Nikt nie może być nam obojętny.
Czy tak rozumiane miłosierdzie nie staje się przyczynkiem do pewnej pobłażliwości dla krzywdy, która obiektywnie się stała i której trzeba zadośćuczynić?
– Pobłażliwości trzeba się wystrzegać, bo ona nie prowadzi do refleksji i w efekcie do nawrócenia. Sakrament pokuty pokazuje nam, jak łączą się wszystkie ważne elementy: z jednej strony Bóg wybacza każdemu wszystkie jego grzechy – ale z drugiej strony muszą być spełnione ku temu pewne warunki, niezbędna choćby świadomość własnych grzechów, minimalny choćby żal. Nie możemy powiedzieć, że „nie ma sprawy” na zło, które się stało. Zło trzeba nazywać złem. Trzeba mu się przeciwstawiać. Ale jednocześnie trzeba pokazywać, że miłosierdzie jest od zła większe i z tym złem stawać przed Bogiem.
Trzeba też rozumieć, że Boże Miłosierdzie nie zwalnia nas z odpowiedzialności prawnej za popełniony czyn. Przeciwnie, Bóg który nam przebacza, mówi również, że za swoją winę musimy odpokutować: czy to na ziemi, czy w czyśćcu, czy dźwigając krzyż swojego cierpienia, czy przez gorliwą modlitwę i czyny miłosierdzia. Ale musimy odpokutować, musimy też naprawić krzywdy, które wyrządziliśmy. Zło się stało, więc nie możemy mówić, że „nie ma problemu”. Nie ma tu nic z pobłażliwości.
Papież Franciszek pokazuje Miłosierdzie, które nie jest bierne, nie czeka, aż ktoś przyjdzie prosić o łaskę, ale samo wychodzi, żeby szukać, komu można okazać miłość. To kolejna tajemnica miłosierdzia, którą chyba rozumiemy wciąż za mało.
– Dotykamy tu istotnego problemu, głębi przeżywania chrześcijańskiej duchowości. Bóg ciągle szuka człowieka. Widzimy to już w Starym Testamencie, w posyłaniu kolejnych proroków, w kolejnych zapowiedziach i obietnicach, w Protoewangelii. Człowiek ciągle ucieka, a Bóg nieustannie i od nowa go szuka. Na tym właśnie polega miłość. Miłość nie pozwala być obojętnym. Miłość jest kreatywna, miłość szuka drugiej osoby. Tak właśnie do szaleństwa Bóg jest w nas zakochany. Jezus posłany przez Ojca również nie przestaje człowieka szukać. A my w Kościele mamy teraz kontynuować misję Jezusa. Czyli – znów szukać człowieka, jak szuka Go sam Bóg! Papież Franciszek często do tego wraca, przypomina, żeby wychodzić, żeby nie zamykać się za murami, żeby nie czekać, aż ktoś do nas przyjdzie. To my jesteśmy tymi, którzy mają wychodzić ze swoich bezpiecznych rewirów i szukać człowieka, który potrzebuje miłości.
Żyje Ksiądz w Płocku, w miejscu, z którego orędzie o Bożym Miłosierdziu wyszło na cały świat. Ma Ksiądz to szczęście, że poznawał to orędzie właśnie tu, u źródła. Jak wyglądało to spotkanie?
– Pierwsze takie mało jeszcze świadome spotkanie z Jezusem Miłosiernym w Jego obrazie przeżyłem tu, w kaplicy sanktuarium, kiedy klęczałem i modliłem się o rozeznanie powołania. Nie wiem, dlaczego wtedy trafiłem właśnie tu. Potem, kiedy już byłem w seminarium, obraz peregrynował po diecezji i często bywał też w naszym oratorium. I znów nie wiem dlaczego, ale bardzo lubiłem zostawać z nim sam na sam, zwłaszcza wieczorami, i tam się modlić. Potem tak się zdarzyło, że Boże Miłosierdzie stało się tematem mojej pracy doktorskiej. I znów się zdarzyło, że biskup przysłał mnie w to miejsce, gdzie się kiedyś modliłem o rozeznanie powołania – do sanktuarium Bożego Miłosierdzia. „Tak się zdarzyło” można mówić po świecku, ale ja wiem, że Pan Bóg tak chciał, choć jeszcze nie wiem: dlaczego? Ale jest to dla mnie łaska, że mogę być w tym miejscu i odkrywać je ciągle na nowo. I mówię o tym świadomie, że ciągle na nowo. Bo tak, jak nie można powiedzieć „nawróciłem się, gotowe, zrobione” – tak nie można Miłosierdzia Bożego odkryć raz na zawsze. Całe życie będę się nawracał i całe życie będę odkrywał.
Jak Ksiądz dla siebie czyta obraz, który tu, w Płocku, został Faustynie podyktowany? Co zwraca w nim Księdza uwagę?
– Różne mamy obrazy Jezusa Miłosiernego, wyszły spod różnych pędzli, ale ja się śmieję, że wszystkie są płockie, bo przecież wszystkie mają początek właśnie w tej wizji, którą Faustyna otrzymała tutaj, na początku objawień. W tym naszym obrazie najbardziej lubię dwa elementy: oczy Jezusa i stopy Jezusa. Oczy, bo z której strony nie spojrzę na obraz, Jezus zawsze patrzy na mnie. Czy człowiek idzie w prawo, czy w lewo – Jezus patrzy. Jest zapatrzony w człowieka i to jest coś niesamowitego. Stopy namalowane są podobną techniką. I zawsze, kiedy na nie patrzę, widzę, że Jezus idzie do mnie. Nie idzie w prawo, kiedy ja idę w lewo. Idzie zawsze w tym samym kierunku, co ja. I to jest bardzo wymowne.
Jest też coś jeszcze, już mojego osobistego. Zawsze mam wrażenie, że kiedy przychodzę do Niego smutny, On też jest zasmucony. A kiedy ja jestem wesoły, On również się uśmiecha. I czytam to w duchu tego, co sam powtarzał: płaczcie z tymi, którzy płaczą, cieszcie się z tymi, którzy się radują.
Nie spowszedniał Księdzu ten obraz przez lata?
– Nie, jakżeby mógł?! On jest piękny, nie tyle pięknem pędzla, ile pięknem łaski! Ten Jezus ze śladami męki, ze śladami miłości, z ręką podniesioną do błogosławieństwa – nie może spowszednieć!
Faustyna i jej objawienie nie było w Płocku przyjęte z entuzjazmem. Na ile na postrzeganie objawień mogły wpłynąć wcześniejsze płockie doświadczenia z Felicją Kozłowską? „Mateczkę” Kozłowską” i jej „objawienia” od objawień Faustyny dzieliło nieco ponad trzydzieści lat. Dwadzieścia pięć lat przed objawieniami s. Faustynie Kozłowska została imiennie przez papieża ekskomunikowana. Wszyscy jeszcze pamiętali.
– Dwie siostry zakonne. Klasztory w odległości kilkunastu metrów od siebie. Bardzo podobne w treści objawienia, których tematem jest Boże Miłosierdzie. Różniło je jedno: „Mateczka” Kozłowska i mariawici nie byli posłuszni Stolicy Apostolskiej, co doprowadziło do rozłamu w Kościele. U Faustyny widzimy zupełnie inną postawę. Ona też jest przyjmowana nieufnie, ona też otrzymuje kolejne zakazy, ale też ma w sobie potężne posłuszeństwo i pokorę. To jest próba, którą musi przejść każde święte dzieło i każdy święty człowiek. Siostra Faustyna tę próbę przeszła pomyślnie. I to jest jeden aspekt tej sprawy. Druga rzecz to kwestia pewnego niezrozumienia treści orędzia. Jezus objawił się z promieniami bladym i czerwonym. Kiedy o tym pisano, również w obcych językach, pojawił się już „biały i czerwony”, co rodziło skojarzenia z polskim nacjonalizmem. Treści Dzienniczka również były tłumaczone w mało szczęśliwy sposób, wydanie krytyczne ukazało się w zasadzie dopiero za pontyfikatu Jana Pawła II. To wszystko nie ułatwiało dobrego przyjęcia orędzia.
Nie da się ukryć, że Kościół podchodził do tego ostrożnie i nadal w ten sposób podchodzi do wszystkich objawień prywatnych. Nie można tu winić ani płockich księży, ani spowiedników siostry Faustyny. Siostry też mówienie o objawieniach raczej ukrywały, nie chciały, żeby to wywoływało sensację. Było dużo zamętu, było dużo niepewności, ale Kościół musiał sobie dać czas na rozeznanie. Ostatecznie Bóg sprawił, że wypełniła się Jego wola.