Wietrzny, chłodny, niedzielny poranek, tuż przed godz. 7.00. Przed kościół św. Kazimierza w Łyszkowicach podjeżdża auto, z którego po chwili wysiada Marcin Nowak. Maseczka na twarzy, w dłoni reklamówka. Pewnym krokiem idzie w stronę świątyni. Za kwadrans zacznie się Msza św. Chłopak nie wchodzi jednak głównym wejściem, ale skręca w lewo i kieruje się do zakrystii. Z torebki wyjmuje komżę i szykuje się do Mszy. Od dziesięciu lat jest ministrantem. Mieszka w Łodzi, ale w każdy weekend razem z mamą przyjeżdża do swojej babci. – Chcę być bliżej Pana Jezusa – mówi.
Czwartek, godz. 8.00. Przed Zakład Aktywności Zawodowej łódzkiej Caritas podjeżdża tata Oli Bendkowskiej. Dziewczyna wysiada z auta i wchodzi do środka. Biegnie szybko do sekretariatu, bo tam trzeba podpisać listę obecności. Zerka na zegar. – Uff. Zdążyłam – szepcze. Pracuje tutaj od kilku miesięcy i bardzo się stara nie zawalić sprawy. Powoli zdejmuje kurtkę i chowa w szafce. Wchodzi do sali, w której przy dużym stole siedzi już kilka innych osób. Dzisiaj będą składać ozdobne pudełka.

Wśród pięciu rzeczy, które najbardziej lubi, Ola na pierwszym miejscu wymienia radość, fot. Łukasz Głowacki
Takich słów oczekuje rodzic
Marcin urodził się 34 lata temu. – To był szok. Nawet nie słyszałam o takich dzieciach. Dowiedziałam się dopiero w szpitalu. Pocieszali, że te dzieci mogą się wykształcić i zdolne być. A Marcin jak był mały, to był bardzo ruchliwy – wspomina Zofia Nowak, mama chłopaka. – Co myślałam? Trudno, co Pan Bóg przeznaczył, trzeba wszystko przyjąć – dodaje Irena Komorowska, babcia.
O tym, że Ola ma zespół Downa, jako pierwszy dowiedział się jej tata. – Poród był w nocy. Dostaliśmy Olkę, próbowaliśmy ją nakarmić, później trafiła do inkubatora. Zostałem trochę z żoną, a gdy już miałem wychodzić, chciałem się pożegnać z córeczką. Zacząłem jej szukać. Pielęgniarka jakoś tak mętnie mówiła i kazała iść do lekarza. Spotkałem się z panią doktor, a ona powiedziała, że Ola ma podejrzenie mongolizmu. Gdyby nie to, że kiedyś szykowałem się do egzaminu na medycynę, nawet bym nie wiedział, o co chodzi. To była bardzo trudna informacja, z którą sam wróciłem do domu. I miałem bardzo ciężką noc, jakaś łza pewnie się pojawiła – opowiada Przemysław Bendkowski. Młody tata zadzwonił do swojej mamy, lekarki. – Dowiedziałam się dzień później, właśnie od teściowej. Zrobiła to bardzo delikatnie. Powiedziała, że to na razie podejrzenie, trzeba poczekać na wyniki badań. Że na pewno wszystko będzie dobrze. Takich słów oczekuje rodzic, któremu rodzi się niepełnosprawne dziecko – wspomina Joanna Bendkowska, mama Oli.
Państwo Bendkowscy bardzo czekali na swoje pierwsze dziecko. – Z takich chwil słabych: byliśmy u pani doktor, razem z moją mamą, i usłyszeliśmy, że możemy dziecko zostawić. Dla młodego taty, który tak wyczekiwał tego dziecka, to nie jest najlepsze rozwiązanie – mówi Przemysław. Podczas tej rozmowy rodzice dowiedzieli się, że zespołowi Downa często towarzyszą inne wady, m.in. serca czy słuchu. – Zrobiliśmy dużo badań i okazało się, że nasza córka tych wad nie ma – mówi Joanna.

Gdy Marcin przyjeżdża do babci, wita się z psami, głaszcze je, przytula, a one reagują na niego tak radośnie jak na nikogo innego, fot. Łukasz Głowacki
Świetnie sobie radzą
Środa, przedpołudnie. W siedzibie Stowarzyszenia Rodziców i Opiekunów Osób z Zespołem Downa przy ul. Kilińskiego w Łodzi Ola ma lekcję pianina. – Nie gram z pamięci. Gram z nut. Mam swoje ulubione piosenki, ale potrzebuję nut. Kiedy gram, to się realizuję, uspokajam, odpoczywam – opowiada. Zaraz potem do sali wchodzi instruktor tańca. – Na początku prowadzimy rozgrzewkę, ja prowadzę rozgrzewkę. Potem robimy trochę ćwiczeń i tańczymy mój układ. W domu też trochę ćwiczę. Zamykam drzwi i nie pozwalam nikomu wchodzić do pokoju. Cieszę się, jestem szczęśliwa, zadowolona – komentuje po zajęciach.
W tym samym czasie Marcin jest w pracowni plastycznej Warsztatów Terapii Zajęciowej przy ul. Tkackiej. – W tej pracowni jest od roku. Wcześniej był w innych: w kuchni, stolarni. W sumie już od 13 lat – tłumaczy Anita Smaczyńska-Ponichtera, terapeutka zajęciowa. – Sprzątałem, wycierałem kurze, myłem podłogi, pracowałem w drewnie, miałem dyżury w kuchni, przy gotowaniu i zmywaniu – wspomina Marcin. Z dumą mówi, że do pracy przyjeżdża sam i sam wraca. – Tramwajem, dziewiątką. Bo mieszkam przy rondzie Inwalidów – precyzuje. Tego dnia zajmuje się rysowaniem niezwykłego dzieła: secesyjnej kamienicy, w której mieszkają koty. – To są latające koty. Chociaż koty przecież nie latają – uśmiecha się Marcin.
– Bogu trzeba dziękować za takie upośledzenie, jakie ma Marcin – mówi babcia chłopca. – Nie jest tak, jak zwykle, ale radzi sobie, mnie pomaga. Mówi: „Babciu, nie dźwigaj, to za ciężkie, już przyjechałem, jestem”. I robi tutaj wszystko: sprząta, karmi kury, króliki – dodaje. Chyba tylko na Marcina tak radośnie reagują psy. – Jak tylko pojawi się przy furtce, szczekają, machają ogonami. Bo on zawsze się z nimi wita, głaszcze je, przytula – uśmiecha się babcia. Trochę wnuka pilnuje, bo czasem „za bardzo chce”, ale coraz częściej mu ufa i pozwala samodzielnie zająć się zwierzyną.
– Ola jest bardzo otwartą osobą, łatwo wchodzi w relacje z innymi osobami. Jest młodziutka, przyszła do nas bezpośrednio po szkole. Dlatego w jej przypadku bardzo ważne jest nauczenie się roli pracownika. Ale radzi sobie świetnie – mówi Beata Kaczmarek, doradca zawodowy. Ola przychodzi do ZAZ z uśmiechem na twarzy. – Tylko pierwszego dnia była lekko przestraszona. Ale pozostali pracownicy są otwarci na przyjście nowych osób i pomogli jej szybko się zintegrować. Dzisiaj radzi sobie świetnie. Oczywiście wiadomo, że osoby z zespołem Downa potrzebują więcej czasu, żeby nauczyć się pewnych czynności, ale jak się nauczą – robią to świetnie – dodaje Agnieszka Chrebela, pracownik administracyjno-biurowy. – W zakładzie bardzo mi się podoba, bo mam koleżanki. Wśród nich jest Dominika, z którą mam kontakt telefoniczny. Odnajduję się tam, a przy okazji uczę się nowych rzeczy. Staram się też nawiązywać nowe kontakty – mówi Ola.
Marcin ministrantury nauczył się sam. – Podpatrywał, podpatrywał. I co jakiśs czas pytał, czy on też by mógł być bliżej Pana Jezusa – wspomina jego mama. – Jak się zmienił proboszcz i ten nowy był u nas po kolędzie, to zapytałam go, czy Marcin nie mógłby służyć do Mszy. A on powiedział: niech przyjdzie – opowiada babcia. – Obserwuję Marcina, jak wzrasta i dojrzewa, z jaką powagą chce służyć Panu Jezusowi. Często widzę, gdy idę spowiadać, jak przed Mszą Marcin klęczy przy ołtarzu i modląc się, przygotowuje do służby ministranckiej. Niejednokrotnie prosi mnie też o rozmowę w swoich sprawach. I nie są to pytania banalne – opowiada ks. Jerzy Modelewski, proboszcz parafii św. Kazimierza w Łyszkowicach. – Jestem szczęśliwy, że mogę służyć do Mszy. Jestem wtedy bliżej Pana Jezusa – podkreśla Marcin. – Swoją piękną postawą pobudza też innych ministrantów do większej gorliwości. Mogę mu wystawić jak najpiękniejszą laurkę – podsumowuje ks. Modelewski.
Trochę randkujemy
Czwartek, godz. 13.00. Niespodzianka! Do ZAZ, w którym Ola właśnie prostuje tasiemki ozdabiające pudełka, wchodzi Marcin. Przyszedł odwiedzić swoją sympatię, z którą – z powodu pandemii – dawno się nie widział. – Ooo! Oni przez telefon długo rozmawiają – babcia Marcina uśmiecha się szeroko. – Ola jest już w tym wieku, że ma dużo koleżanek i kolegów. No i ma chłopaka – Joanna Bendkowska wie o westchnieniach swojej córki.
Ola oprowadza Marcina po miejscu pracy, a jej szefowa zgadza się na dodatkową przerwę. Para siada w kuchence, robi herbatę, pojawiają się ciastka. W pewnym momencie Marcin zza pazuchy wyjmuje kwiatka. Rozmawiają, przytulają się do siebie.
Dla Oli jest to niezwykle emocjonujące przeżycie. – Był u mnie mój chłopak. On jest dla mnie wielką radością, Marcin. Stęskniłam się za nim i to bardzo – komentuje.
– Lubimy się. Jest piękna i radosna. Możemy pogadać. Trochę randkujemy – uśmiecha się Marcin.
Ola i Marcin spotkali się w stowarzyszeniu. I właśnie tam nawiązała się sympatia. – Teraz nie mogą się widywać, to dzwonią do siebie albo rozmawiają przez internet. Bo tęsknią – mówi mama Marcina.
Wiara bardzo pomogła państwu Bendkowskim przetrwać pierwszy, najtrudniejszy czas po narodzinach Oli. – Pomogła nam zaakceptować tę sytuację i uwierzyć, że to dzieje się po coś. Dzięki temu po paru latach mogłam szczerze dziękować za to, że urodziło mi się niepełnosprawne dziecko, bo w moim życiu wiele się zmieniło – mówi Joanna. – Po urodzeniu Oli do szpitala przyszedł ksiądz, który błogosławił naszemu małżeństwu. Wbrew potocznej opinii, że po urodzeniu niepełnosprawnego dziecka od takiej rodziny odsuwają się znajomi, my czegoś takiego nie zaobserwowaliśmy. Chodziliśmy z nią na spotkania modlitewne i było to dobrze odbierane – dodaje Przemysław. To właśnie Ola od pewnego czasu zwoływała całą rodzinę na modlitwę. – Lubiła czymś machać, dlatego kupiliśmy jej dzwoneczek. I właśnie nim zapraszała nas wieczorem – wspomina. I robiła to wytrwale, bo potrafi być uparta.
Wśród pięciu rzeczy, które najbardziej lubi, Ola, w rozmowie z doradcą zawodowym, na pierwszym miejscu wymienia radość. A największą radość ma w rodzinie i w pracy. Dwa lata temu napisała nawet o tym artykuł, wydrukowany na łódzkich stronach „Przewodnika Katolickiego”. „Radość to szczęście. To takie uczucie, że mam wszystko: tych, których kocham, cenię i szanuję. Mam szczęście, bo wiem, że Pan Bóg mnie kocha. Czuję radość, jak jest przy mnie blisko i mnie błogosławi. Jest tu z nami” – pisała wtedy. Dzisiaj mówi, że bycie dziennikarką to jej marzenie zawodowe. Lubi grać na pianinie, tańczyć i... prasować.