Logo Przewdonik Katolicki

Franciszek trafia w dziesiątkę

Małgorzata Bilska
Do tej pory papież spotykał się z liderami sunnitów. Tym razem został przyjęty przez wysoko postawionego, otwartego na dialog, wyważonego szyitę fot. ABACAPRESS.COM/PAP

Papież dobrze zrobił, stawiając tym razem na zbliżenie z szyizmem. Szyici poczuli się włączeni do dialogu, do działań na rzecz pokoju. Rozmowa z prof. Agatą Skowron-Nalborczyk.

W Iraku papież spotkał się m. in. z wielkim autorytetem szyitów, ajatollahem Alim 
as-Sistanim. W Ur, mieście narodzin Abrahama, modlił się z muzułmanami różnych wyznań. Jego słowa – „Nie pozwólmy, by światło nieba zostało przesłonięte chmurami nienawiści” – brzmią dziś realistycznie?

– Pielgrzymka zjednoczyła Irakijczyków jako naród, który od lat jest bardzo podzielony. Podziały religijne są nie tylko między muzułmanami a chrześcijanami. Obalony dyktator Saddam Husajn był sunnitą, większość w Iraku stanowią szyici. Długo nie czuli się we własnym państwie „u siebie”. Kolejne podziały ujawniły się po interwencji wojsk amerykańskich w 2003 r., która stała się przyczyną wielu krwawych wydarzeń: zamachów bombowych, morderstw itd. Teraz wszyscy witali Franciszka razem, jako jedno. Doceniają też to, że wybrał ich na pierwszą zagraniczną pielgrzymkę od czasu wybuchu pandemii koronawirusa.

Jan Paweł II robił wszystko, aby nie dopuścić do tamtej interwencji Stanów Zjednoczonych, ale determinacja Waszyngtonu była zbyt duża. Myśli Pani, że gdyby nie to, historia Iraku – i całego regionu – mogła potoczyć się inaczej?
– Jan Paweł II miał rację. Był wrogiem wojny, jakiegokolwiek zabijania. Miał świadomość, że to nie będzie operacja chirurgiczna, precyzyjna i sterylna. Najgorsze okazało się to, że Amerykanie byli totalnie nieprzygotowani do tego, co będzie po wojnie. Obalili władzę. W miejsce reżimu pojawiła się anarchia. Popełnili bardzo dużo błędów. Odsunęli od stanowisk w państwowej administracji wszystkich aparatczyków, członków partii Al-Bas Husajna. Tyle że on rządził przez 24 lata i ci ludzie jako jedyni umieli kierować administracją. Amerykanie zwolnili także z armii wszystkich oficerów – członków Al-Bas. Ci zasili potem różne bojówki, odegrali ogromną rolę jako eksperci od walki w tzw. Państwie Islamskim. Dzięki temu odnosiło ono zwycięstwa. Irakijczycy mieszkający w Polsce od początku wiedzieli, że wprowadzenie tam demokracji Amerykanom się nie uda. Może gdyby operacją kierował inny prezydent niż George W. Bush, na przykład Al Gore (w wyborach w 2000 r. uzyskał więcej głosów wyborców, ale miał mniej decydujących o prezydenturze głosów elektorskich)? Ale syn prezydenta George’a H.W. Busha, autora operacji Pustynna Burza w Iraku w 1990 r.? Stało się najgorsze, co mogło się stać.
Znawcy radykalnego islamu podkreślają, że po 2000 r. chylił się on właściwie ku upadkowi. Grupy traciły poparcie, ludzie się nimi znużyli. Zamach na World Trade Center eksperci nazywali „łabędzim śpiewem Al-Kaidy”, ale dzięki wojnie w Iraku, która miała być odwetem za ten atak (choć nie znaleziono dowodów na związki reżimu Husajna z tymi zamachami), znaleźli świetny poligon dla swoich umiejętności i możliwość werbowania rekrutów. Interwencja zaowocowała także zamachami na całym świecie.

Oliwy do ognia dolało kłamstwo. Szybko wyszło na jaw, że w Iraku nie ma broni masowego rażenia, że to tylko pretekst. Próba wprowadzenia demokracji siłowo nie wyszła.
– Na brak demokracji złożyło się wiele składników. Przez lata panowania reżimu nie wykształciła się klasa średnia, na której demokracja się opiera. Wszyscy, którzy mogli być jej ostoją, albo stamtąd uciekli, albo zostali uwięzieni, okaleczeni lub zabici. Pozostali już się bali. Poza tym granice Iraku są wykreślone sztucznie przez mocarstwa kolonialne. Po prostu dzieliły się (na mapie) bogactwem – Irak dostał tereny roponośne Kurdystanu dlatego, że ropa miała należeć do posiadłości brytyjskich. Poczucie wspólnoty narodowej nie miało kiedy się wytworzyć. O losach tego kraju decydowała często polityka zewnętrzna. Teraz trzeba czasu, żeby stali się narodem. Kurdowie żyją osobno, sunnici i szyici też, są chrześcijanie, jezydzi. Muszą budować wspólną iracką tożsamość.

My widzimy Irak tylko w kategoriach medialnych konfliktów, terroryzmu itp. Żeby zrozumieć, o co tam chodzi, trzeba znać skomplikowany układ polityczny, na który nakłada się jeszcze mozaika religijna. Z tej perspektywy inaczej widać spotkania Franciszka z liderami islamskimi…
– Chrześcijan zostało w Iraku bardzo mało. Było ich 1,4 miliona, teraz jest około 250 tysięcy, więc ubytek jest ogromny. Często bywają oni postrzegani w krajach muzułmańskich jako „piąta kolumna” Zachodu. Bardzo ważne było spotkanie papieża Franciszka z ajatollahem Alim as-Sistanim. On ma 90 lat. Nie udziela wywiadów, z nikim się nie spotyka. To, że przyjął papieża u siebie w domu, to jest wielka rzecz.
To nie jest typowy ajatollah. Urodził się w Iranie i tam się kształcił, ale uważa, że państwo (i prawo) powinno być świeckie. Amerykanów uznał co prawda za najeźdźców, ale powiedział, że nie wolno z nimi walczyć. As-Sistani bardzo wiele znaczy w irackiej polityce. Wypowiada się rzadko, ale jak już coś powie, ma to wielką wagę. Wezwał ludzi do udziału w wyborach demokratycznych. Wydał fatwę, że wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni powinni walczyć z tzw. Państwem Islamskim. Dzięki temu do walki zgłosiło się bardzo wielu ochotników. Trzeba dodać, że do tej pory papież spotykał się z liderami sunnitów. Tu został przyjęty przez wysoko postawionego, otwartego na dialog, wyważonego szyitę.

Papież sporo ryzykował, jadąc do Iraku.
– Różne bojówki na czas jego przyjazdu ogłosiły zawieszenie broni: nie będą atakować nikogo w imię tradycyjnej arabskiej gościnności. Arabowie lubią się nią szczycić. Ta wizyta była pełna symboliki, na pewno zostawi owoce.

Może być przełomowa? Irak ma za sobą kilka wojen. Istnieje nadzieja na zmiany?
– Kiedy papież poetycko mówi o świetle nieba i chmurach nienawiści, dobrze wie, do kogo to mówi. Trafił w dziesiątkę. Arabowie bardzo lubią metafory, poetyckie przenośnie. Musi mieć dobrych doradców.

Program miał dość bogaty. Jak rozumieć niezwykłą modlitwę w Ur?
– Pojechał do tej części Iraku, która jest dość niespokojna. Tam wciąż są zamieszki, protesty itd. Pokazał, że się nie boi. W Ur podkreślił rolę religii Abrahamowych, co w islamie jest bardzo ważne. Chrześcijaństwo i judaizm to monoteistyczne religie Księgi. Obie są wymienione w Koranie, który mówi, że jeśli ktoś jest chrześcijaninem czy Żydem, pełni dobre dzieła i żyje zgodnie z nakazami swojej religii, to też trafi do raju. Spotkanie i modlitwa u korzeni Abrahama, od którego te trzy religie się wywodzą, to był symbol jedności. My tego nie rozumiemy, ale przez wieki muzułmanie i chrześcijanie żyli na tej ziemi wspólnie. Jednak ostatnio dużo złego się tam wydarzyło; podziały są zbyt głębokie, żeby szybko doszło do pojednania – nawet sunnitów z szyitami. Ale papież pokazuje drogę. Dobrze zrobił, stawiając tym razem na zbliżenie z szyizmem. Szyici poczuli się włączeni do dialogu, do działań na rzecz pokoju. Irak czekał na to, żeby być znów zauważonym na arenie międzynarodowej. To kraj mocno nieszczęśliwy.

Jest możliwy jakiś „efekt motyla”? Pielgrzymka może wywołać skutki w Europie, na przykład zahamować ataki terrorystyczne?
– Aby tak się stało, musi się wydarzyć wiele rzeczy. Ważne było wcześniejsze spotkanie na konferencji Abu Zabi i wspólna deklaracja o braterstwie dla pokoju papieża Franciszka i wielkiego imama Al-Azharu, encyklika Fratelli tutti... Dużo jest do zrobienia w sferze polityki. To są małe kroczki. Jedno machnięcie skrzydełkami nie wywoła „burzy piaskowej” w Europie, ale gdy motyli będzie więcej… Każdy z nas musi machnąć swoim skrzydełkiem, papież za nas wszystkiego nie zrobi. Pokazuje nam drogę, w którą trzeba skierować wiatr.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki