To, że z Instytutem Pamięci Narodowej coś trzeba zrobić, raczej nie ulega wątpliwości. Zbyt dużo ostatnio spraw, które powodują oburzenie wielu naukowców, nauczycieli, publicystów i prowokują kosztowne dla Polski reakcje zagraniczne. Nie da się tego zbyć sloganami o „wstawaniu z kolan”, „pedagogice wstydu” i snuciem rozmaitych spiskowych teorii, wedle których problemy IPN są reakcją jakichś ciemnych sił na polskie godnościowe wzmożenie.
Niestety, problem jest realny i wynika z błędów, które zostały popełnione w dziejach Instytutu. Proces stopniowego upolityczniania placówki, jej powiązanie z rządzącym dziś ugrupowaniem doprowadziły do tego, że spora część środowisk opozycyjnych i związana z nimi opinia publiczna, a także niektórzy przedstawiciele świata nauki i edukacji, zaczynają coraz mocniej głosić hasło likwidacji IPN, zaraz po ewentualnym zwycięstwie wyborczym.
Inżynierowie pamięci
Gdzie leży istota naszego problemu z IPN? Niewątpliwie w jego postępującej, politycznej instrumentalizacji, w uczynieniu zeń machiny realizacji polityki pamięci przez formację obecnie rządzącą. Polityka ta ma swoje charakterystyczne cechy, preferowane tematy i interpretacje. Czesi mają piękne słowo „minulost” – to, co było, co minęło, czego się już nie da zmienić. Rzeczywiście przeszłych zdarzeń odmienić nie można, ale przecież one nie istnieją same w sobie. Funkcjonują realnie tylko w naszej pamięci, ta zaś ulega zmianom. Nie ma kształtu danego raz na zawsze, można w niej rzeźbić, nadając wydarzeniom i postaciom nową formę, utrwalając wspomnienie o nich albo eliminując, wymazując je z pamięci. Historia jest zatem dla nas dostępna tylko za pośrednictwem instrumentów kształtujących naszą pamięć. Wie to każda władza, ale najlepiej władza o cechach autorytarnych. „Każdy reżim autorytarny chce kontrolować swoją przeszłość, nie tylko to, co się dzieje dzisiaj. Oni chcą przekonać ludzi, że mają politykę bieżącą, ale mają też politykę wobec przeszłości i przyszłości” – napisał Norman Davies. Traktując przeszłość, a przede wszystkim pamięć o niej, jako element polityki, władza nie może pozostawić tego w rękach historyków, bo, nie daj Boże, zechcą służyć innej pani i odrzucą rolę inżynierów pamięci.
Jak rozliczać się z historią
IPN, powoływany 19 stycznia 1999 r. na mocy ustawy z 18 grudnia 1998 r., nie był jeszcze instrumentem partyjnej polityki pamięci. Już pierwsze poważne wyzwanie, z którym musieli się zmierzyć jego pracownicy, pokazało, że nie pojmują oni swego zadania tylko w kategoriach obrony „jedynie słusznego” obrazu polskiej historii. Gdy po publikacji Sąsiadów Jana Tomasza Grossa Polacy stanęli wobec problemu rewizji swego utartego spojrzenia na przeszłość, Instytut podjął się zadania naukowej weryfikacji informacji podanych w tej książce. Efektem przeprowadzonego śledztwa i dogłębnej naukowej kwerendy stała się publikacja dwutomowego dzieła: Wokół Jedwabnego, które potwierdziło zasadnicze ustalenia Grossa, jednocześnie wskazując na wiele niedokładności i uproszczeń w nim zawartych. Zaangażowanie IPN w naukowe opracowanie tej kwestii, szokującej, budzącej żywe emocje, bolesnej, uchodzi w Polsce i poza nią za modelową formę historycznego rozliczenia, którego zasadą jest prawda, a nie obrona czyjegokolwiek „dobrego imienia”. Odważnie, wbrew szerzonemu w środowiskach skrajnej prawicy nacjonalistycznej kultowi Romualda Rajsa „Burego”, odpowiedzialnego za krwawe pacyfikacje wsi białoruskich, Instytut orzekł, iż działalności podległych mu oddziałów: „nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt państwa, gdyż nosi znamiona ludobójstwa”.
Jednocześnie był ówczesny IPN obiektem licznych ataków, szczególnie ze strony postkomunistycznej lewicy. Wedle opinii tych środowisk, miał on być historyczną policją wymierzoną we wszystkich tych, którzy akceptowali i angażowali się w rzeczywistość PRL. O obliczu Instytutu decydowało wtedy nie grono polityków, ale kompetentnych badaczy. Był wśród nich pierwszy prezes IPN, prof. Leon Kieres oraz wybitni historycy: prof. Andrzej Paczkowski, prof. Andrzej Friszke, prof. Paweł Machcewicz i prof. Antoni Dudek.
Po pierwsze polityka
Niestety zmiany, które pojawiły się po 2005 r., a przede wszystkim po 2015, poszły w kierunku upolitycznienia Instytutu. Nowa ustawa o IPN zniosła konkurs na prezesa placówki, zlikwidowała Radę IPN składającą się z uczonych o uznanym dorobku i zastąpiła ją Kolegium IPN, likwidując przy tym wymóg posiadania jakiegokolwiek wykształcenia, także historycznego. Zamysłem było prawdopodobnie wprowadzenie do Kolegium tzw. świadków historii, uzupełniających naukowe kompetencje badaczy własnym doświadczeniem. Niestety, słuszne być może intencje, wprowadziły do Kolegium działaczy politycznych i osoby o poglądach skrajnych, np. Krzysztofa Wyszkowskiego i Bronisława Wildsteina. Naukowcy obecni w Kolegium reprezentują niemal wyłącznie opcję konserwatywno-narodową i odrzucają potrzebę rewizji tradycyjnej polskiej mitologii historycznej.
Te zmiany były częścią ogólnej radykalizacji polityki rządzącej formacji – ofensywy, która miała przynieść zwycięstwo w procesie formowania pamięci historycznej Polaków. Instytucje budujące tę pamięć stały się celami, które należało przejąć, likwidując jakikolwiek pluralizm w zakresie kreowania obrazu przeszłości. Przykładem jest tu los Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, zakusy na Muzeum Polin w Warszawie i na Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku.
Dziś IPN w zakresie swej misji edukacyjnej stał się instytucją wykonującą zadania wyznaczane w ramach realizacji celów polityki pamięci obecnych władz. Taką wizję przedstawił jeszcze w 2011 r. Jarosław Kaczyński, mówiąc: „Pracujecie nad przeszłością, ale pracujecie dla przyszłości. […] Jesteście na pierwszej linii frontu walki o prawdę i godność naszego narodu”. Ta militarna stylistyka mówi wiele. Sugeruje ona pewną wyjątkowość IPN pośród innych placówek pogłębiających i upowszechniających wiedzę o przeszłości. On ma „walczyć o godność narodu”. Pracownicy Instytutu, którzy są przecież urzędnikami państwowymi, sprowadzani są wedle takiego rozumienia do roli żołnierzy, a nie autonomicznych badaczy i edukatorów.
Czy jest przyszłość dla IPN
Trudno sobie wyobrazić, aby dzisiejszemu IPN pozwolono na tak pozbawione konformizmu badania i publikacje, jak było to przed ćwierćwieczem. Bronić godności, dobrego imienia Polski, to znaczy odrzucać to, co dziś z upodobaniem nazywa się „pedagogiką wstydu”, a zatem promować obraz przeszłości pozbawiony elementów kontrowersyjnych. Przykłady takiego podejścia można by mnożyć. Przypomnę choćby niedawną akcję edukacyjną dotyczącą Brygady Świętokrzyskiej NSZ, która pod koniec wojny weszła w daleko idącą formę kolaboracji z Niemcami. Tego faktu w owej akcji niemal w ogóle zabrakło.
Pseudogodnościowe założenie stało również w 2018 r. u podstaw nieszczęsnej próby nowelizacji ustawy o IPN, wprowadzającej zapis: „kto przypisuje Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie […] podlega grzywnie lub karze pozbawienia wolności do lat 3”. Próba obrony godności i dobrego imienia Polski, poprzez wyroki sądowe, zakończyła się fiaskiem i raczej bronionym wartościom zaszkodziła.
Oddanie IPN do dyspozycji jednej opcji politycznej zaowocowało też skandalami, takimi jak powołanie Tomasza Greniucha, niedawnego członka ONR i niegdysiejszego sympatyka nazistowskiej stylistyki, na stanowisko dyrektora wrocławskiego oddziału IPN. Swoją drogą, i wtedy w 2018 r., i dziś wycofanie się władz z podjętych wcześniej decyzji wyzwoliło w niektórych mediach istny festiwal antysemickich komentarzy, które swym szokującym radykalizmem ukazywały, jak głęboko jest wciąż zakorzeniony na polskiej prawicy antysemicki stereotyp i to w swej najbardziej plugawej formie. Ta swoista militaryzacja dyskursu historycznego i instytucji, które się nim zajmują, ma takie właśnie skutki: szkodzi, nie broni dobrego imienia Polski.
Czy jest zatem dla IPN przyszłość? Moim zdaniem tak, ale wyłącznie po oderwaniu go od bieżącej polityki, od „obronnej” misji i funkcji realizatora partyjnej polityki pamięci. Jeśli bowiem ewentualna wygrana opozycji miałaby zaowocować tylko zmianą politycznego nadzorcy Instytutu, to chyba lepiej, aby przestał istnieć.