Początek sezonu 2020 zbiegł się z pierwszymi informacjami o zachorowaniach. Szybko się okazało, że kolejne Grand Prix należy odwołać, a fabryki konstruktorów bolidów muszą wstrzymać swoją działalność. To mógł być koniec Formuły 1, jaką znamy.
Globalny cyrk
Trudno znaleźć dyscyplinę sportu, która w tak istotnym stopniu uzależniona byłaby od podróżowania. Nie na darmo Formułę 1 często określa się mianem cyrku. W ekspresowym tempie przemierza co roku cały glob: od Japonii, przez Bliski Wschód, Europę po Amerykę Północną i Brazylię. Każde Grand Prix to ogromne przedsięwzięcie logistyczne. Przerzut setek pracowników poszczególnych zespołów, pojazdów i sprzętu stanowi problem już w zwykłych warunkach, co dopiero w momencie wprowadzenia ograniczeń.
Z czasem zawodnicy pojawili się jednak na torach. Paradoksalnie zamieszanie przyniosło całkiem dużo korzyści dla widowiskowości zawodów. Niemożliwe było rozegranie zawodów na wielu ikonicznych torach, niemniej w ich miejsce pojawiły się nowe lokalizacje lub takie, w których najlepsi kierowcy świata nie pokazywali się latami. Wyrównało to szanse w stawce i doprowadziło do kilku sensacyjnych rozstrzygnięć, choć w ostatecznym rachunku wszystko zakończyło się tak jak zwykle – przytłaczającą wygraną Lewisa Hamiltona i zespołu Mercedesa.
Przeszłość w Formule 1 ogląda się jednak jedynie w lusterku. Pod wieloma względami przypomina ona loty w kosmos. Stanowi poligon doświadczalny dla nowinek technicznych, jednocześnie przysparza prestiżu i pytań o sens istnienia tak drogiego sportu.
Halo o halo
Zmiana jest integralną częścią F1. W ubiegłym roku cykl Grand Prix obchodził swoje 70. urodziny. Dawni mistrzowie nie tylko mieliby dziś problem z wygrywaniem wyścigów, co już z samym uruchomieniem pojazdu. Zmieniło się niemal wszystko. Spójrzmy chociażby na kwestię bezpieczeństwa. Formuła 1 zaczynała jako sport ekstremalny. W latach 50. zginęło 18 kierowców, w kolejnej dekadzie – 14, do końca XX wieku – 47. W pierwszych dwóch dekadach XXI wieku ofiar było już tylko pięć.
Skalę przemian w dziedzinie bezpieczeństwa dobrze obrazuje niedawny wypadek Romaina Grosjeana, który przebił się do głównych serwisów informacyjnych. W czasie Grand Prix Bahrajnu Francuz uderzył w barierę z prędkością przekraczającą 200 km/h, co spowodowało ogromny pożar paliwa. Ku zdumieniu wielu zawodnik wyszedł z pojazdu o własnych siłach, jedynie z lekkimi oparzeniami. Przed dekapitacją uratował go system halo – niezbyt estetyczny słupek umieszczony przed oczyma kierowcy. Sam Grosjean, podobnie jak wielu innych kierowców i fanów, ostro krytykował jego wprowadzenie. – Nigdy już nie pojadę bolidem, który nie posiada halo – powiedział po wypadku Francuz.
Zmiana wizerunku
Formuła 1 dokonała także ogromnej zmiany wizerunkowej. Dzisiejsze silniki bolidów są konstrukcjami hybrydowymi, nadal paliwożernymi, ale jednak o wiele bardziej ekologicznymi niż lata temu. Równolegle do zawodów F1 rozgrywane jest Grand Prix aut elektrycznych, które przykuwa coraz większą uwagę zarówno widzów, jak i samych teamów.
Do lamusa odszedł też epatujący testosteronem wizerunek kierowców w otoczeniu pięknych kobiet. W 2018 r. zrezygnowano z obecności tzw. grid girls, czyli atrakcyjnych modelek, które towarzyszyły bolidom przed startem. Władze Formuły 1 stwierdziły, że uprzedmiotowia to kobiety i niepotrzebnie erotyzuje przekaz. Co ciekawe, same modelki miały inne zdanie i wystosowały nawet protest w sprawie utraty dobrze płatnej pracy.
W 2020 r. szefostwo Formuły 1 jako swój leitmotiv wybrało sprawę dyskryminacji mniejszości. W dobrze widocznych miejscach bolidów pojawiły się okolicznościowe emblematy (ich wygląd nawiązywał do tęczy, którą większość odbiorców skojarzyła ze środowiskami LGBT, ale emblemat miał więcej kolorów i inny układ). Choć część kibiców wyrażała swoje niezadowolenie, to jednak władze F1 zdają się jednak wiedzieć, co robią. Stara widownia, jakkolwiek głośno by protestowała, i tak w końcu wróci skruszona, aby wsłuchać się w ryk potężnych silników. F1 jest świadoma, że nie ma konkurencji.
Mistrz na kolanach
Jak przystało na królewską dyscyplinę, Formuła 1 pełna jest dworskich afer, plotek i dramatów rodem z bulwarowej prasy. W minionym roku największe kontrowersje wywołała nieoczekiwanie kwestia rasizmu. Po wydarzeniach w Stanach Zjednoczonych zawodnicy F1 zostali poproszeni o wspólne zdjęcie z antyrasistowskimi hasłem. Wszyscy kierowcy wystąpili w koszulkach z hasłem „End Racism”. Jedynym wyjątkiem był czarnoskóry mistrz świata Lewis Hamilton, który włożył koszulkę z napisem „#BlackLivesMatter”, jednoznacznie nawiązującą do amerykańskich protestów. Wywołało to scysję z Duńczykiem Kevinem Magnusenem, który jakkolwiek potępił rasizm, krytycznie odniósł się do agresji protestujących w USA. Ponadto 6 z 20 zawodników pozujących do antyrasistowskiego zdjęcia nie uklęknęło. Sami zainteresowani tłumaczyli później, że nie jest to powszechne w ich kręgu kulturowym. Nie spodobało się to Hamiltonowi, który przeprowadził z każdym rozmowę i wyraził nadzieję, że kiedyś wszyscy będą klęczeć, aby oddać hołd tak ważnej sprawie.
Hamilton, siedmiokrotny mistrz świata F1, od lat jest znany ze swoich poglądów, a jego ambicje zdają się wykraczać poza sport. Jako jeden z najlepiej rozpoznawalnych i zarabiających sportowców na świecie zdaje sobie sprawę, jak wielką ma siłę oddziaływania. Coraz głośniej mówi się, że kolejny sezon, w którym najprawdopodobniej mistrz pobije wszystkie rekordy wszech czasów, może być jego ostatnim.
Wyścig miliarderów
Poprzedni sezon to jednak silne uderzenie po kieszeni motorowego giganta. Grand Prix na żywo ogląda rocznie 4 mln widzów, a bilety na zawody nie należą do najtańszych. Jakkolwiek udało się trochę zmniejszyć koszty dalekich podróży, to jednak zbilansowały je wydatki związane z bezpieczeństwem zdrowotnym (obowiązkowe testy dla ekip przed każdym GP) oraz wstrzymaniem prac poszczególnych fabryk. Skutki kryzysu są widoczne: zespół Williams ratował się przed upadkiem zmianą właściciela, podobnie niewiele brakowało do bankructwa McLarena i rezygnacji z rywalizacji Team Haas.
Koszt wyprodukowania jednego pojazdu to około 100 mln dolarów rocznie, a to zaledwie wierzchołek finansowych potrzeb. Mniejsze zespoły wplątane są dzisiaj w umowy klienckie z dominującym Mercedesem, Ferrari i Red Bullem. W zamian za niższe ceny za silniki i części gotowe są poświęcić jedno z dwóch miejsc za kierownicą bolidu juniorowi „starszego brata”. Coraz częstszym zjawiskiem są także tzw. pay driverzy, czyli kierowcy, którzy do zespołu wnoszą przede wszystkim pieniądze, w mniejszym stopniu umiejętności. Znakomitym przykładem jest tutaj Lance Stroll, który będzie jeździł w Formule 1 tak długo, jak prezesem Racing Point będzie jego… ojciec.
Medialnym majstersztykiem może być także pojawienie się na linii startu Micka Schumachera – syna jednego z najbardziej rozpoznawalnych kierowców w historii, który jednak pod względem sportowym jest dość dużą niewiadomą.
Choć zespoły od wielu lat funkcjonują na granicy opłacalności, ubiegłoroczna sytuacja uwypukliła problem. Rozwój technologii to większe koszty, większe koszty to potrzeba znalezienia większej liczby sponsorów, a ci wymagają oglądalności. To m.in. dlatego F1 dociera do miejsc, które z motosportem nie mają zbyt wiele wspólnego. Najlepsi kierowcy ścigają się już w Chinach, Bahrajnie czy Azerbejdżanie, a w tym roku zadebiutują w Arabii Saudyjskiej.
Szansą na przetrwanie Formuły 1 jak zwykle są zmiany. W ostatnich latach pojawiło się wiele koncepcji mających na celu uczynienie wyścigów bardziej wyrównanymi, a tym samym atrakcyjniejszymi dla nowych odbiorców. Nie do końca podoba się to zespołom, które musiałyby chwilowo ponieść dodatkowe koszty. W związku z obecną sytuacją debiut bardziej konkurencyjnych bolidów nowej generacji został odłożony na 2022 r.
Przed królową motosportu niełatwy rok przejściowy – znów na horyzoncie gromadzą się czarne chmury. Na szczęście nieraz okazywało się, że to właśnie wyścigi w deszczu są najciekawsze.