Prezydent Stanów Zjednoczonych ogłosił historyczny sukces pokojowy, drugi już po spotkaniu z dyktatorem Korei Północnej: 28 stycznia w Białym Domu podpisał porozumienie z premierem Netanjahu, dotyczące statusu okupowanych przez Izrael ziem palestyńskich. „Plan Trumpa”, jak potocznie nazwano waszyngtoński projekt „Pokój dla dobrobytu”, uzgodniono bez udziału samych zainteresowanych, czyli Palestyńczyków. Nie dziwi zatem, że został on jednogłośnie przez nich odrzucony. Podobnie uczyniła większość państw arabskich.
Hegemonia z poparciem supermocarstwa
Do niedawna władze Stanów Zjednoczonych podzielały opinię wspólnoty międzynarodowej, wyrażoną chociażby niezliczonymi już rezolucjami ONZ: Palestyna winna być niepodległym państwem, z granicami sprzed wygranej przez Izrael wojny 1967 r., ze stolicą we wschodniej części starej Jerozolimy oraz z suwerennością na całym swoim obszarze. Wszystko zmieniło się w 2017 r., w momencie objęcia władzy przez Donalda Trumpa. Administracja nowego prezydenta zerwała stosunki z rządem Palestyny. Już w grudniu tego roku USA uznały Jerozolimę za stolicę Izraela (w miejsce Tel Awiwu), co wiązało się z jednostronnym, dokonanym mocą uchwały Knesetu włączeniem całego miasta z izraelskie granice. W marcu 2019 r. Amerykanie uznali też aneksję Wzgórz Golan, panowanie nad którymi daje Izraelowi faktyczną kontrolę militarną nad stolicą Syrii, Damaszkiem. W ten sposób Izrael z państwa, które skutecznie broniło się przed agresją jego arabskich sąsiadów, wyrósł na bliskowschodniego hegemona, agresywnego i lekceważącego opinię świata, za to cieszącego się poparciem Waszyngtonu. „Plan Trumpa” jest zwieńczeniem całej tej mało subtelnej polityki.
Inżynierem owego planu jest zięć prezydenta Jared Kushner, biznesmen bez dyplomatycznych kwalifikacji, za to – z racji rodzinnych powiązań – dysponujący pełną gamą jawnych i zakulisowych narzędzi wpływu. W waszyngtońskiej administracji Kushner otrzymał stanowisko głównego doradcy prezydenta, zaś jego żona Ivanka została asystentką urzędującego taty. Trudno o bardziej jaskrawy przykład zjawiska, które już starożytni Rzymianie określili mianem nepotyzmu. Czy jest to tylko właściwość obecnego prezydenta USA, czy też tak właśnie wyglądać ma model władzy XXI wieku? W przypadku planu dla Palestyny nie jest też bez znaczenia fakt, iż Kushner to amerykański Żyd, który pod fasadą technokraty faktycznie realizuje interesy prożydowskiego lobby w Kongresie USA, jak również interesy Izraela.
Powrót bantustanów
Po aneksji Zachodniego Brzegu Jordanu przez Izrael w 1967 r. żydowscy nacjonaliści wybudowali tam kilkanaście osiedli. Ich istnienie na ziemiach palestyńskich ONZ uznała za nielegalne, nie justyfikował ich też nigdy dotąd nawet rząd Izraela. W okresie odprężenia, który uwieńczyło przejęcie w 1995 r. przez Palestyńczyków autonomicznej władzy na Zachodnim Brzegu, władze Izraela próbowały nawet osadników eksmitować, co im się jednak nie udało, z racji zdecydowanie wrogiej postawy zainteresowanych. Sprawa więc przyschła, a w ostatnich latach próbowano jakoś włączyć te osiedla w życie Izraela za pomocą skomplikowanych połączeń „mapy drogowej”. Rzecz nie jest błaha, gdyż na Zachodnim Brzegu, włącznie z okupowaną, wschodnią częścią Jerozolimy, mieszka dziś 700 tys. Żydów, czyli około 15 proc. obywateli Izraela.
Teraz „plan Trumpa” po prostu włącza te osiedla w granice izraelskiego państwa. Zważywszy, że projekt odcina też od dotychczasowej palestyńskiej autonomii żyzną dolinę Jordanu, powiedzieć trzeba, że palestyńskie państwo w wizji „Pokoju dla dobrobytu” przypominać będzie raczej siatkę luźno powiązanych ze sobą enklaw, całkowicie otoczonych izraelskim terytorium. W zamian Palestyńczycy dostać mają dwa kawałki bezludnej pustyni Negew. Tam będą mogli pobudować nowe domy. Ze Strefą Gazy łączyć ma Zachodni Brzeg dziwoląg w skali światowej, mianowicie kilkudziesięciokilometrowy tunel wykopany pod pustynią. Dodajmy na koniec, że całkowitą kontrolę militarną i częściową polityczną nad „niepodległą” Palestyną sprawować ma rząd izraelski.
Wszystko to aż nazbyt wyraźnie przypomina tak zwane bantustany, które dla czarnych Afrykanów utworzył rząd RPA epoki apartheidu. Wtedy istnienie bantustanów potępiał, jako barbarzyństwo, cały cywilizowany świat, na czele ze Stanami Zjednoczonymi. Na skutek owego nacisku zniesiono je w 1990 r. Teraz przywraca się je, choć pod inną, mylącą nazwą.
Ale cóż Palestyńczycy mieliby otrzymać jako zadośćuczynienie tak upokarzającego dyktatu? Otóż rząd USA ma w ich kierunku hojnie sypnąć kasą. To jest właśnie ów „dobrobyt”, figurujący w tytule projektu. Mówi się tam o poprawie zdrowotności, edukacji, likwidacji bezrobocia – jednym słowem o znaczącej poprawie jakości życia Palestyńczyków, którzy rzeczywiście pod tym względem mają się dziś niewiele lepiej od birmańskiego ludu Rohingja. Jednak po pierwsze, jest to na razie tylko obietnica. Po drugie (i tu chyba leży istota sprawy), wiadomo dziś, że żadna z palestyńskich reprezentacji takiego układu nie poprze.
Złote lata ewangelikalizmu
W dzień po ogłoszeniu „planu Trumpa” skrytykowało go Zgromadzenie Ordynariuszy Katolickich Ziemi Świętej, które nazwało projekt „jednostronną inicjatywą, popierającą prawie wszystkie żądania tylko jednej strony – izraelskiej” i nieuwzględniającą praw Palestyńczyków do niepodległej ojczyzny oraz do godnego życia. W skład zgromadzenia wchodzą biskupi katoliccy obrządków łacińskiego, chaldejskiego, maronickiego, melchickiego, ormiańskiego i syryjskiego, urzędujący w Izraelu, Palestynie oraz sąsiednich krajach. Reprezentują oni dużą część palestyńskich i ogólnie arabskich chrześcijan tego regionu.
Krytyka izraelsko-amerykańskiego układu przez katolickich biskupów Bliskiego Wschodu dotyka też planowanej zmiany statusu Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie – świętego miejsca judaizmu, chrześcijaństwa oraz islamu. Do tej pory, zgodnie z wiekowym obyczajem, suwerennym zarządcą stojącego tam meczetu Haram Asz-Szarif był muzułmański mufti Jerozolimy, natomiast wyznawcy judaizmu byli gospodarzami Ściany Płaczu, czyli resztek dawnego muru, okalającego świątynię Salomona. Ta krucha równowaga wielokrotnie bywała naruszana, nikt jednak dotąd, w imię pokoju, nie ośmielił się jej na dobre zakwestionować. Teraz „plan Trumpa” zakłada swobodny dostęp na Wzgórze przedstawicieli wszystkich religii, zaś gwarantem panującego tam porządku ma być państwo izraelskie. Ten krok, pozornie oczywisty w obliczu aneksji Wschodniej Jerozolimy, a także pozornie korzystny dla chrześcijan, jest jednak niebezpieczny, gdyż grozi załamaniem delikatnego układu, a w następstwie być może nawet nowym wydaniem wojny religijnej.
Zdają sobie z tego sprawę katoliccy biskupi Bliskiego Wschodu, stąd ich krytyka planowanych zmian oraz opowiedzenie się za utrzymaniem dotychczasowego statusu. Trzeba tu dodać, że o podporządkowanie Wzgórza Świątynnego władzom Izraela dobijają się od dawna, poprzez swe lobby w Senacie i Izbie Reprezentantów, tak zwani chrześcijanie ewangelikalni, radykalni protestanci, w których interpretacji współczesne państwo izraelskie jest prostym wypełnieniem obietnic Starego Testamentu. Ewangelikalizm jest popularny w środowiskach amerykańskich biznesmenów, teraz zaś przeżywa swój złoty okres, gdyż wyraźnie popiera go prezydent Trump oraz jego administracja.