Bo niezależność jest ważna, trzeba tak życie układać, by móc ją osiągnąć… Tymczasem osiągnięcie tego celu jest początkiem poważnych życiowych problemów, gdyż wprowadza w stan osamotnienia, a nawet izolacji.
Wychowanie do samotności
Wraca synek ze szkoły: „Mamusiu, mam nowego przyjaciela”. Matka: „To mnie nie interesuje. W szkole masz się uczyć. Jakie są twoje oceny? To jest ważne”. Córka zaczyna liceum. Rodzice odbywają z nią ważną rozmowę: „Idziesz do nowej szkoły, pamiętaj, żadnych imprez, żadnych kumpli. Masz się uczyć. Matura jest najważniejsza. Musisz dostać się na studia”. I udało się. Zatem rozmowa przed wyjazdem na studia: „Dziecko, zaczynasz studia, jedziesz do dużego miasta, by tam się uczyć, zdobywać wiedzę. Najważniejsze jest wykształcenie. Nie daj się wciągnąć w jakieś życie towarzyskie. Wystrzegaj się znajomych, kumpli i tracenia czasu na kawusie albo piwko”. I gdy dziecko wraca z upragnionym dyplomem, zaczynają się aluzje, że może trzeba by rodzinę założyć, że nie można być takim samotnikiem, że po co nawet dobre zarobki, gdy człowiek zostaje sam. Nagle od dziecka, które nie było wychowane do kontaktu z ludźmi, oczekuje się życia społecznego. A jemu przychodzi to z prawdziwą trudnością, bo za nim jest kilkanaście lat edukacji i formatowania myślenia z silnym priorytetem kariery kosztem przyjaźni, a nawet zwyczajnych kontaktów międzyludzkich. Jest to wychowanie do samotności.
Masz być niezależna
Jak mogłaby wyglądać zdrowa rozmowa? Wraca synek ze szkoły: „Mamusiu, dostałem piątkę z matematyki”. Matka: „Cieszę się synku! Ale wiesz, pamiętaj też, że to nie jest aż tak ważne. Do szkoły chodzisz głównie po to, by przyjaźnić się z ludźmi. Opowiedz mi o twoich przyjaciołach. Tego jestem bardzo ciekawa”.
Na tej drodze wychowania do samotności, a często wręcz alienacji, stoi jeszcze jeden schemat formatowania młodego pokolenia. „Droga córeczko – w te lub inne słowa matki często ubierają swoje życiowe mądrości – pamiętaj, w życiu masz być niezależna. Najważniejsze to od nikogo nie zależeć. Ani od szefa w pracy, ani od koleżanek, bo te bywają kapryśne, ani nawet od męża. Niezależność jest ważna i tak trzeba życie układać, by móc ją osiągnąć”.
Tymczasem osiągnięcie tego celu jest początkiem poważnych życiowych problemów. Poruszamy się w życiu niby pająk na sieci wzajemnych powiązań i zależności. Bez nich grunt osuwa się nam spod nóg i spadamy w zimną przepaść alienacji. Sytuacja, która miała być dla nas komfortowa i dająca poczucie bezpieczeństwa, z każdą chwilą zaczyna przypominać niewyraźny, koszmarny sen. Jak ogród w upalny, słoneczny dzień potrzebuje deszczu, tak my potrzebujemy wzajemnych zależności. Wśród tych najbardziej podstawowych potrzeb człowieka na pierwszy plan wybija się potrzeba kochania i bycia kochanym. Jest to potrzeba wzajemności. Co zakłada, że potrzebujemy być zależni od innych i jednocześnie oczekujemy, aby ci inni zależeli od nas. Trudno znaleźć swoje miejsce w domu mężowi, który ma żyć obok kobiety zupełnie niezależnej. Po co on w tym domu, skoro nie może jej zasadniczo obdarować, czyli dać jej tego, bez czego ona nie może po prostu żyć?
Pieśń wzajemnej zależności
Jest w Ewangelii przypowieść, która – jak długo twierdziłem – nie mogła wyjść od Chrystusa. Uważałem ją za jakiś nie wiedzieć skąd dopisany fragment. Człowiekowi obrodziło pole i ten wybudował spichlerze, by pracowicie zwieźć swoje plony i żyć spokojnie. Tymczasem Chrystus mówi mu „głupcze”. Właśnie to słowo przeorało moje serce Wielkopolanina. Niemożliwe, by wyszło z ust mego Zbawcy. Co miał zrobić ten zacny człowiek, któremu obrodziło pole? Pozwolić, aby plony się zmarnowały? Wysypać zboże ptakom, by wydzióbały? Zachował się jak dobry gospodarz. Wypełnił swą powinność. Zasłużył na pochwałę, a nie na straszne: „głupcze”. Przyszedł jednak dzień, gdy spróbowałem podejść do sprawy inaczej – alternatywnie i wariantowo. Zatem co mógł zrobić ten roztropny rolnik? A załóżmy, że zamiast budować spichlerze, nadmiar plonów załadowałby na wozy i zawiózł tym, którym pola tak dobrze nie obrodziły. No dobrze, ale co ten biedak pocznie, jak za rok to jego dopadnie jakiś nieurodzaj? Ano może wtedy ktoś, komu obrodziło, jemu coś przywiezie? Tak, stanie się zależny od dobrego serca swych sąsiadów. Tyle tylko, że pojawi się przestrzeń na miłość. Będą mogli ją sobie okazać i staną się dla siebie nawzajem nieodzownie potrzebni. Wejście w stan zależności okazuje się niezwykle żyzną glebą, na której mogą, jak grzyby po deszczu, wyrastać cudowne postawy. Patrząc na to, aż chce się żyć. Pozornie roztropne budowanie spichlerzy dających niezależność, staje się pancerzem, który uniemożliwia wędrówkę poza stan wewnętrznego bezpieczeństwa, którego ceną jest samotność. Nie mogę kochać i nie mogę być ukochany. I im bardziej nie potrzebuję niczyjej troski i miłości, tym bardziej przypominam wyschłą i spękaną ziemię, której bardzo trudno przyjąć i wchłonąć rozlaną wodę.
Zatem wychowanie powinno zmierzać w kierunku ukazania, jak ogromną rolę pełni w naszym życiu i jak wielką wartość ma wzajemna zależność. Nieustannego tłumaczenia płynącego ze strony rodziców: „Ty potrzebujesz naszej opieki i wsparcia, ale my, cała nasza rodzina, potrzebuje ciebie i twojej obecności w domu, twych talentów i twojej wrażliwości. My nawzajem bez siebie nie możemy żyć”. Takiej kołysanki potrzebuje każde dziecko, takiej pieśni potrzebuje każdy z nas.
Dzieci jak strzały
Jeśli rzeczywiście wychowanie do niezależności wydaje się dość ryzykowne, to w jakim kierunku powinna zmierzać mądra pedagogia? Sądzę, że proste odróżnienie niezależności od samodzielności może być niezwykle owocne. Stary obraz mówiący, że wychowywanie dzieci jest jak strzelanie z łuku, jest tu bardzo na miejscu. Im lepszy łuk, tym dalej lecą strzały. Jakość wychowania mierzyłbym stopniem samodzielności dzieci, a to może świetnie definiować ich dojrzałość życiową.
Umówiłem się ze znajomą parą małżeńską na spotkanie, by wspólnie przygotować rekolekcje. Twierdzili, że wieczór im pasuje i mogą mnie odwiedzić. „A co zrobicie z dziećmi?” – zainteresowałem się racjonalnie. Odpowiedzieli: „Mamy dzieci dojrzałe już na tyle, że możemy je zostawić same” – padła niesłychana dla mnie odpowiedź. Samodzielność miarą dojrzałości.
Od lat prowadzę rekolekcje na wsi. Każdego roku kilka turnusów, a na każdym pięćdziesiąt osób. Sami studenci. Jedynie nieliczni potrafią samodzielnie ścielić łóżko i utrzymać porządek w obrębie swoich rzeczy. A przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu dzieci uczyły się tego na koloniach w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Podobnie jak mycia brodzika po wzięciu prysznica, o spłukiwaniu toalety już nie wspominając. Oczywiście, to dopiero uwertura do prawdziwej samodzielności. Myślę o autonomicznym podejmowaniu decyzji życiowych, przekreślanych często bezpardonowo stwierdzeniem rodziców: „Dopóki dostajesz od nas pieniądze, masz robić tak, jak my uważamy”. Tymczasem im większa samodzielność życiowa, tym większa przestrzeń do wzajemności.
Zawsze do głębi zdumiewa mnie to pytanie skierowane przez Chrystusa do Piotra: „Czy kochasz mnie?”. Mimo że żyję już ponad pięćdziesiąt lat, nigdy nikomu takiego pytania nie postawiłem. Ono wymaga dużej życiowej samodzielności. Dopiero ona pozwala to śmiało i otwarcie powiedzieć: „Tak, jestem zależny od twojej miłości i chcę od niej zależeć”. Tak wygląda wzajemność – osnowa chrześcijaństwa. Dlatego Stwórca pyta swego stworzenia: „Czy kochasz mnie?”. Garncarz pyta garnek o miłość. Bóg pokornie przyznaje się – „potrzebuję twojej miłości”. Zależymy od siebie nawzajem.