Logo Przewdonik Katolicki

Ratujmy mit „Solidarności”

Paweł Stachowiak
fot. Marcin Bielecki PAP

Już czas, abyśmy uwolnili mit „Solidarności” od ciężaru animozji legend tamtej epoki, które kurczowo trwają przy dawnych konfliktach. Te wojenki mogą zniszczyć to, co w solidarnościowym dziedzictwie naprawdę cenne.

Wszyscy potrzebujemy mitów. Bez nich żadna wspólnota nie ma szans się utrzymać. To one tworzą rdzeń kultury, która nas określa i definiuje. Bez nich brak nam wartości przekraczających to, co nas dzieli i skłóca. Mity nie są kłamstwem ani fałszem. To relacje o dawnych zdarzeniach i bohaterach, przekształcone w uniwersalne opowieści, pokazujące nam to, co jest słuszne, prawe i szlachetne oraz to, co złe, kłamliwe i błędne. Każdy naród, każda kultura muszą mieć swoje mity, bez nich się nie ostoją. Mit przybiera właściwy kształt po wiekach, wtedy gdy nie ma już szans na jego konfrontację z realnym obrazem wydarzeń, na których został zbudowany, gdy trudniej go „odbrązowić”, poddać krytycznej analizie, zdemitologizować.
Nasza współczesność jest nastawiona na ustalenie prawdy w każdym, najdrobniejszym szczególe. Nauka, sacrum nowoczesnej cywilizacji, nie toleruje sytuacji, w której nasz obraz przeszłości, nasza pamięć, budowana jest na gruncie mitu. Nawet jeśli odgrywa on rolę ze wszech miar pozytywną, nauka dąży do jego weryfikacji i ze słabo ukrywaną satysfakcją rozbija. Rola nauki w demitologizacji przeszłości to jednak niewiele w porównaniu z demitologizacją polityczną, która nie zakłada dojścia do prawdy, ale chce jeden mit zastąpić innym, jednych herosów – drugimi. Wszystko po to, aby przeszłość stała się sługą politycznych ambicji. Prawdziwy, konstruktywny mit łączy, buduje wspólnotę, odnosi się do prawd uniwersalnych. Mit zastępczy, polityczny, użytkowy – ma dzielić i antagonizować; służyć jednym, odmawiać racji drugim.
Proszę wybaczyć ten przydługi, nieco teoretyczny wstęp, ale czyż taka refleksja nad naturą mitu i demitologizacji, nie rodzi się w nas, gdy z perspektywy już 40 lat spoglądamy na to, co stało się z naszą pamięcią o „Solidarności”? Tak niedawno przecież zdawało się nam, że ten wielki zryw milionów pozostanie na zawsze jedną z najpiękniejszych, najbardziej budujących opowieści z naszej historii, mocnym fundamentem nowej Polski, stałym układem odniesienia dla wspólnoty. Stało się inaczej.
 
Co się stało z „Solidarnością”
Dziś mit „Solidarności” w swym najszlachetniejszym kształcie nie istnieje. Przestał kojarzyć się ze zwykłą solidarnością społeczną, zasadą: „jeden drugiego brzemiona noście”. Nie buduje jedności i tolerancji, utracił znamię uniwersalności. W zasadzie nie jest już mitem, a jedynie elementem doktryny jednej ze stron dzisiejszego podziału na „dwie Polski”. Im bardziej daje się zawłaszczyć jednej z nich, tym bardziej traci to, co było jego najważniejszą spuścizną. Jako całość ten mit jest nie do uratowania, nie ma szans na jego wskrzeszenie. Ale czy nie ma w nim elementów wartych zachowania? Czy naprawdę wspomnienie tamtej „Solidarności” powinno dziś budzić jedynie odruch irytacji? Czy warto wyrzucać z naszej pamięci dobre wspomnienie tamtych lat? A może potrzebujemy powrotu do tego, co w ideach i działaniach „Solidarności” pozostaje aktualne, co może sprzyjać uleczeniu chorób naszego państwa i społeczeństwa?
Dziedzictwo, mit „Solidarności”, jest nam potrzebny, nawet jeśli jej bohaterowie i spadkobiercy sami niszczą to, co niegdyś tworzyli. Co powinniśmy zachować w naszej pamięci, co chronić, nawet przed tymi, którzy nazywani są dziś legendami „Solidarności”, a są jawnym zaprzeczeniem jej idei? To jest zadanie dla pokoleń, które nie miały szans włączyć się w tamten ruch, ale być może rozumieją jego ideały lepiej niż ci, którzy go niegdyś tworzyli, a dziś zaprzeczają samym sobie.
Zgadzam się z Pawłem Berendtem, gdy pisze trudne słowa: „Kolejna rocznica Sierpnia’80 będzie, jak co roku, obfitować nie tylko w obchody, ale i kłótnie o to, kto bardziej obalił komunę i kto był faktycznym bohaterem, a kto tylko obserwował wszystko zza murów stoczni. Słucham tego co roku z rosnącym absmakiem i mam ochotę ich wszystkich zamknąć w nieszczęsnej Sali BHP Stoczni Gdańskiej niegdyś im. Lenina – Wałęsę z Wyszkowskim, Krzywonos z wnukiem Walentynowicz i całą tą plejadę etosowych styropianiarzy. Niech się okładają cepami, wyciągają sobie nawzajem teczki lub chociażby podpisane lojalki i dadzą nam wszystkim Święty Spokój”.
Tak, być może już czas, abyśmy uwolnili mit „Solidarności” od ciężaru animozji legend tamtej epoki, które nie zauważyły, jak zmieniły się i Polska, i świat. Kurczowo trwają przy dawnych konfliktach, samobójczo zmierzają ku destrukcji. Pół biedy jeśli będzie to destrukcja ich własnego autorytetu, gorzej jeśli te wojenki przyniosą zniszczenie tego, co w solidarnościowym dziedzictwie naprawdę cenne. Co warto zachować, co uczynić stałym motywem naszej pamięci, co uchronić przed zapomnieniem i obojętnością?
 
Godność człowieka
Mit nie musi być wzorcem odtwarzanym w pełnym kształcie. To raczej ideał, do którego chcemy dążyć, choć przecież wiemy, że nie jesteśmy w stanie go zrealizować. Mit „Solidarności” to przede wszystkim odwołanie do godności osoby ludzkiej jako fundamentu rzeczywistości społecznej, politycznej i gospodarczej. To była i jest idea obecna w społecznym nauczaniu Kościoła od czasu encykliki Rerum novarum. Godność osoby jest ważniejsza niż interes, dochód i zysk, a praca jest wartością nadającą sens życiu jednostki, która nie może być traktowana jako instrument w procesie rozwoju gospodarki, państwa czy jakiejkolwiek instytucji.
Bezcennym świadectwem autentycznej, robotniczej wrażliwości tamtego czasu pozostaje twórczość strajkujących w gdańskiej stoczni, w sierpniu 1980 r.: „Przywrócić wartość wielu słowom. By już nie były pustymi słowami. By żyć z godnością i pracować. Z solidarnością miedzy nami”. Wbrew często wyrażanemu dziś poglądowi robotnicy w sierpniu byli nie tylko zwolennikami „lepszego socjalizmu”, oni walczyli o wartości głęboko zakorzenione w chrześcijańskiej wizji człowieka, jego godności i pracy. Wierzyli, że nowa Polska weźmie pod uwagę ich potrzeby, uszanuje godność, stworzy warunki godnej pracy i płacy. Tak się nie stało. Ci, którzy dali siłę „Solidarności”, stali się pierwszymi ofiarami przemian. Trudno się dziwić ich goryczy, nawet jeśli uznamy, że inaczej być nie mogło. Oni wszak pragnęli nie tylko dóbr materialnych, chcieli uznania swojej wartości, uszanowania swoich potrzeb, docenienia zasług dla nowej Polski. Tego wszystkiego im odmówiono. Dlaczego się dziwić, że poparli dziś władzę, która zdaje się wreszcie respektować ich potrzeby?
 
Oświecenie i demokracja
Tamta „Solidarność” była wielkim ruchem oświecenia publicznego. To rzadko przypominana wartość. Być może ważna szczególnie dla pokolenia, do którego sam należę. Byliśmy wychowankami szkoły lat 70., śpiewaliśmy na szkolnych apelach piosenkę: „Zbudujemy drugą Polskę”, mieliśmy wierzyć w idee gierkowskiej propagandy sukcesu. PRL był dla nas jedyną rzeczywistością godną uznania – z nią winniśmy się utożsamiać, zapomnieć o wszystkim, co ów obraz naruszało.
Gdy przyszedł Sierpień, a nasi rodzice zapisali się do „Solidarności”, zaczęły się w naszych domach pojawiać gazety, ulotki, książki zawierające teksty jakże odmienne od tego, czym nas do tej pory karmiono. Pamiętam, czym była dla mnie lektura „Tygodnika Solidarność” – haust świeżego, czystego powietrza, którym były zamieszczane w nim teksty. To tam dowiedziałem się o zbrodniach stalinizmu, buntach społecznych i dziejach opozycji demokratycznej w PRL-u. One uczyły mnie odporności na propagandowe manipulacje władz. Chłopak z małego miasteczka, bez inteligencko-opozycyjnych korzeni, mógł dzięki „Solidarności” zyskać wiedzę i perspektywę historyczną, których nie była w stanie zaoferować rodzina ani szkoła.
Pierwsza „Solidarność” była wielką szkołą demokracji i to w najbardziej fundamentalnym, pierwotnym znaczeniu. Proces podejmowania decyzji podczas strajków sierpniowych, późniejsze obrady komisji zakładowych i regionalnych Związku, to wszystko było wyrazem tęsknoty za autentyczną władzą ludu, czyli demokracją w sensie ścisłym. Czas pierwszej „Solidarności” był wyrazem wiary w autentyczność demokracji, jej realny wymiar, jej zdolność do kreowania rzeczywistości sprawiedliwej i moralnej.
Dziś jesteśmy dalecy od tamtego optymizmu. Demokracja objawiła szereg słabości, dopuściła do władzy prymitywnych populistów, schlebia prostackim gustom, preferuje to, co płytkie i powierzchowne. Demokratyczne wartości pierwszej „Solidarności” były inne – wspólnotowe, pełne szlachetnej wiary w znaczenie prawdy, idealistyczne i łatwowierne, powiedzą niektórzy. Czyż jednak piękno i szlachetność tamtych przekonań, wiara, że prawda mocą samej swojej wartości musi zwyciężyć, nie były wzorcem, który może ociosać nasz podszyty cynizmem realizm? Może powinniśmy – dziennikarze, publicyści, nauczyciele, zapatrzeni w tamte ideały – podporządkować naszą aktywność kultywowaniu wartości krytycznych, ale równocześnie budujących wartości wspólnotowe?
 
Krytyczne myślenie
Nic nie wpłynęło na moje przekonania, system wartości i rozumienie polskości oraz patriotyzmu, silniej niż esej Jana Józefa Lipskiego Dwie ojczyzny. Dwa patriotyzmy, czytany w okresie rewolucji „Solidarności”. Ten wspaniały człowiek, wielki Polak, prawdziwy spadkobierca dawnej Rzeczypospolitej, uświadomił mi, licealiście, jak bardzo fałszywa i kłamliwa była wizja historii Polski, do której próbowała mnie przekonać peerelowska szkoła. Lipski budował obraz jakże odległy od nacjonalistyczno-martyrologicznej wizji, w której zawsze byliśmy przedmiotem wyzysku, prześladowań i ucisku. Lipski poszedł wbrew temu stereotypowi, pokazał rzeczywistą, niewyidealizowaną rolę Polski, choćby wobec Ukraińców, Białorusinów i Żydów, uświadomił nam, że nie mamy prawa postrzegać się w mesjanistycznych kategoriach Chrystusa Narodów. Jesteśmy narodem jak inne, narodem, którego dzieje naznaczone są pospołu szlachetnością i podłością, niczym szczególnym niewyróżniającym się spośród innych.
To jest właśnie kolejny element ponadczasowej spuścizny tamtej „Solidarności”, ona bowiem dała prawo bytu w publicznej przestrzeni dla wartości i poglądów, dalekich od stereotypowej wizji naszej przeszłości. Pamiętam, jakim przełomem, ideowym i moralnym, była dla mnie lektura eseju Lipskiego, jak zmieniła sposób postrzegania młodego człowieka, jak mocno utrwaliła wzorzec patriotyzmu nienacjonalistycznego, wrażliwego na innych, zdolnego do zrozumienia poglądów Ukraińców, Białorusinów, Żydów, Niemców, uznania ich racji, jako równoprawnych naszym.
 
Deficytowe wartości
To tylko trzy elementy mitu „Solidarności”, które są godne kultywowania, przywoływania i odnawiania w naszej współczesnej rzeczywistości. Pewnie jest ich znacznie więcej, jednak te właśnie uważam za najważniejsze, bo najbardziej deficytowe. Dziś bowiem tolerancja, uszanowanie innego, szeroka perspektywa historyczna, niejednoznaczność ocen przeszłości i teraźniejszości, otwarta definicja patriotyzmu, chrześcijańska idea bycia dla świata, wychodzenia na wrogie agory, aby je przekonać i nawrócić – są wartościami deficytowymi. Szczególnie u nas, w Polsce, Kościół przemawia bardziej do swoich, wiernych wyznawców, niezachwianych w wierze, słabiej oddziałuje na sceptyków, ludzi urażonych i zgorszonych codziennością wspólnoty katolickiej. Mit „Solidarności” mógłby być, jeśli tego zechcemy, wzorcem postaw innych, bardziej otwartych, wrażliwych, rozumiejących, zwróconych ku autorefleksji.
Cóż, wiem jednak, że jestem głosem „wołającego na pustyni”. Dzisiejszy NSZZ „Solidarność” jest zaprzeczeniem dawnych wartości, a ci, którzy mogliby je uznać za wzorzec godny naśladowania, nie wierzą już w możliwość ich zastosowania. „Solidarność” i jej wartości są dziś obecne, jednak bez nawiązania do niej. Jest to nieszczęście tego wielkiego ruchu społecznego. Jego dziedzictwo jest trwałe, ale bez szyldu, który był nam niegdyś tak drogi.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki