Logo Przewdonik Katolicki

Oni wszyscy są ludźmi

Natalia Budzyńska
fot. Materiały prasowe

Obawiam się, że jedyną zasługą reżysera ekranizacji powieści Émile Ajara Życie przed sobą jest zaangażowanie 86-letniej Sophii Loren, od której wciąż trudno oderwać wzrok. Jeśli jednak ktoś mimo to poczuje się rozczarowany, niech koniecznie sięgnie po książkę.

Adaptacje dzielą się na te, które są lepsze od pierwowzoru, i na te, które są znacznie gorsze. Z punktu widzenia widza i czytelnika można się jeszcze zastanawiać nad tym, czy książkę należy przeczytać przed obejrzeniem filmu, czy po. Życie przed sobą Ajara czytałam jeszcze w liceum i doskonale pamiętam, jakie ta książka zrobiła na mnie wrażenie. Opowiadała o miłości bez oczekiwań, o patrzeniu sercem, o wyborze nieoceniającym. Pokazywała, że w środowisku, które wydaje się odpychające i moralnie złe, można odnaleźć dobro i poświęcenie. 

Ewangelia na ekranie
Ta wzruszająca do głębi historia bezwarunkowej miłości mówi prawdę ewangeliczną: że złodzieje i prostytutki pierwsi wejdą do królestwa niebieskiego. Dzisiaj mówi mi jeszcze więcej, bo dotyka sytuacji uchodźców, ludzi odepchniętych przez społeczeństwo, zmarginalizowanych, uznanych za wrogów, niechcianych, pogardzanych. Dla przeciętnego obywatela, nauczonego moralności i prawa, dzielnice pełne żyjących na granicy prawa kolorowych to teren, który lepiej omijać z daleka. Nauczeni jesteśmy prostych schematów: prostytutka – zła; złodziej – zły; handlarz narkotyków – zły; transwestyta – zły; oszust – zły. Ajar tymczasem wprowadza czytelnika w to szemrane środowisko i pokazuje, że oni wszyscy są ludźmi, że bywają samotni, cierpią, tęsknią, kochają.

Autor kameleon
Émile Ajar tak naprawdę nie istniał. Napisał wprawdzie cztery książki, a za najsłynniejszą Życie przed sobą (1975) otrzymał nawet Nagrodę Goncourta, najważniejsze francuskie wyróżnienie literackie. Właściwie nikt Ajara nie widział, przypuszczano, że to nowy, młody autor. W 1981 r. ukazała się książka dopiero co zmarłego francuskiego powieściopisarza Romaina Gary’ego zatytułowana Życie i śmierć Émile Ajara (esej o tym tytule znaleziono w papierach pisarza) i wtedy dopiero okazało się, że Ajarem był on sam. W ten sposób stał się jedynym w historii podwójnym laureatem Nagrody Goncourta, co było nieregulaminowe, bo w założeniu tę nagrodę można dostać tylko raz. Matactwo czy przypadek? Raczej przypadek. Gary uwielbiał mistyfikacje, wspomnieć należy, że przybierał też inne pseudonimy. A żeby sprawę skomplikować jeszcze bardziej: wcale nie nazywał się Gary. Urodził się w 1914 r. w Moskwie, ale potem często powtarzał, że w Wilnie, i być może tak właśnie było. Nazywał się Roman Kacew. Jego ojciec porzucił rodzinę, matka, Żydówka z Kurska, marzyła o karierze aktorki we francuskim teatrze. W drodze do wymarzonej Francji osiadła wśród wileńskich Żydów. Tam Roman spędził pierwsze lata swego życia. W 1923 r. przenieśli się do Warszawy, gdzie chodził do szkoły i uczył się oczywiście w języku polskim. A dotąd mówił po rosyjsku. Matka jednak cały czas „zarażała” go kulturą francuską. Wyobrażała sobie karierę swojego jedynaka, marzyła o ważnych funkcjach, orderach, a także o tym, że kiedyś zostanie… francuskim pisarzem. Wreszcie udało im się dotrzeć do Francji, zamieszkali w Nicei. Matka Romana przyjęła chrzest i została katoliczką. Rodzi się pytanie, czy on też.
Kiedy ukończył studia prawnicze w Paryżu i odbył kurs pilota, wybuchła wojna i jego dalsze życie wyglądało tak, jak sam opisał zwięźle w swojej autobiografii: „Przez 9 lat byłem pilotem, to była moja pierwsza praca; brałem udział w bitwie o Anglię, w walkach w Afryce, w lądowaniu w Normandii. Po wojnie 17 lat pracowałem w dyplomacji, skończyłem karierę jako konsul generalny w Los Angeles. Byłem także doradcą ministra, pisałem powieści, reportaże, scenariusze, reżyserowałem”. Podkreślał to, że wychował się w trzech kulturach, zmieniał środowiska, idealnie wpasowywał się w nowe role. Był niczym kameleon – tak zresztą o sobie mawiał. Rosjanin, Francuz, Żyd wileński i warszawski, zadeklarowany ateista, żołnierz, dyplomata, pisarz. Pisał po francusku i po angielsku, ale także czasami po rosyjsku i po polsku. Kacew-Gary-Ajar.

Mały Arab i stara Żydówka
Jako Ajar zaczął pisać powieści dopiero od 1973 r. („Gary” wydał ich ponad dwadzieścia), być może z powodu panującej wśród krytyków niechęci do jego celebryckiego stylu życia i pojawiających się coraz częściej nieprzychylnych recenzji. Doszło do tego, że zestawiano Ajara z nim samym na zasadzie kontrastu: ten pierwszy genialny, ten drugi coraz gorszy, właściwie lepiej, żeby już nie pisał. Życie przed sobą stało się głośne na całym świecie. Historia starej prostytutki, polskiej Żydówki ocalałej po Auschwitz, opiekującej się dziećmi sąsiadek-prostytutek, oraz jej podopiecznego, Momo, arabskiego chłopca doświadczonego przez los, poruszała serca na całym świecie. Akcję Gary umieścił w paryskiej dzielnicy nędzy, Belleville, zamieszkanej przez Arabów, Żydów i afrykańskich imigrantów. Pani Rosa, której umysł coraz częściej powraca do getta i obozu, której ciało zaczyna być coraz słabsze, otrzymuje miłość chłopca, miłość totalną, sięgającą znacznie głębiej niż przywiązanie. „Miłość rodzi miłość”, chciałoby się powiedzieć. A to wszystko podane bez sentymentalizmu, za to z dużą dawką humoru, dzięki narratorowi, którym Gary uczynił  chłopca. 
Pierwszą ekranizację tej powieści można było zobaczyć w kinach już 1977 r. Film wyreżyserował Izraelczyk Moshe Mizrahi, a w głównej roli, Pani Róży, wystąpiła Simone Signoret. Film otrzymał Oscara, a Signoret nagrody. Jak poradził sobie z remakiem Edoardo Ponti, reżyser, a prywatnie syn Sophii Loren? Otóż przeniósł on akcję do współczesnego włoskiego miasta. Momo jest muzułmańskim chłopcem z Senegalu, nie zdejmuje słuchawek z uszu i handluje w szkole narkotykami. Jest zbuntowany i gniewny, odrzuca pomoc i nikomu nie ufa. Nie chce go też u siebie pani Rosa, dopóki sytuacja nie sprawi, że zbliżą się do siebie i zakiełkuje w nich uczucie. Sędziwa Sophia Loren, która po raz pierwszy od 11 lat pokazała się w długometrażowym filmie, skupia na sobie całą uwagę. Nawet nie z powodu gry, ale jakiegoś magnetyzmu, który roztacza wokół siebie. Kamera ją nadal kocha. Film, niestety, nie powtórzył emocji i czułości, jakie Gary oddał w książce, ale to nie jest film zły. Może teraz potrzebujemy takich pozytywnych, lekkich, pocieszających obrazów niosących pełne dobra przesłanie?

Moralnie obraźliwy?
A jaka była jesień życia Romaina Gary’ego? Była smutna. Pisarz cierpiał na depresję. Zastrzelił się w 1980 r., jego żona popełniła samobójstwo rok wcześniej. Pochowano go w kościele Inwalidów w Paryżu, obok wielkich wodzów Francji, lecz proboszcz nie zgodził się na odprawienie Mszy. Twierdził, że Gary określał siebie jako ateistę, a poza tym przecież był samobójcą. 
Wygląda na to, że katolicy wciąż mają z Garym problem. Recenzenci filmowi amerykańskiego portalu catholicnews najnowszą ekranizację Życia przed sobą określili jako film „moralnie obraźliwy”, w związku z tym otrzymała najgorszą ocenę, jako nienadający się dla odbiorcy katolickiego. Zastanawiam się dlaczego. Czy tylko dlatego, że Sophia Loren gra podstarzałą prostytutkę, a jej sąsiadką jest Lola, opiekuńcza transwestytka z dzieckiem? Dlatego, że Momo handluje narkotykami? Recenzent zauważył nawet ukrytą pochwałę eutanazji, bo Momo spełnia życzenie chorej Rosy, która chce umrzeć w domu, a nie w szpitalu. W miejsce tych narzekań przydałaby się lektura papieża Franciszka. 
Film zobaczyć można, nikogo on nie obraża (nie wyobrażam też sobie, żeby ktokolwiek mógł poczuć się tą wzruszającą historią zgorszony), ale książkę przeczytać trzeba. Bo wiele mówi o tym, czym jest miłość. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki