W roku 1983 jako student kończący pierwszy rok pojechałem do Wrocławia na spotkanie z papieżem Janem Pawłem II. Jego pielgrzymka do Polski była dla takich ludzi jak ja znakiem nadziei – tej religijnej, ale i tej politycznej. To była nadzieja na odrodzenie się ducha „Solidarności”. Pamiętam marsz prosto z dworca, bladym świtem, na wrocławski hipodrom, gdzie wiele godzin czekaliśmy na Ojca Świętego, pośród setek tysięcy ludzi.
Ale pamiętam też wędrówki z kolegami po ulicach miasta, które wyglądało jak okupowane. Co chwila patrole, kontrole dokumentów. Wrocław miał zasłużoną opinię antykomunistycznego bastionu. Kolejnej nocy spałem w mieszkaniu koleżanki mamy z Ossolineum. Ona i jej przyjaciółka mówiły z dumą o swoim mieście. I mówiły z dumą o swoim metropolicie Henryku Gulbinowiczu. Do Warszawy docierały zresztą jego listy pasterskie i opinie – kontrastujące z ostrożnym stanowiskiem wielu innych biskupów.
Ta legenda wróciła po latach. Wraz z filmem Waldemara Krzystka 80 milionów, gdzie kardynała grał Adam Ferency. Stworzył sugestywną postać księcia Kościoła wodzącego za nos esbecję, pomagającego solidarnościowcom w ukryciu pieniędzy związku. Ale znając wielu ludzi dawnej opozycji z Wrocławia, wiedziałem, jakim oni otaczali go respektem. Jeszcze niedawno antyklerykalny Władysław Frasyniuk w stosunku do tej jednej osoby nie chciał przyjąć do wiadomości strasznych oskarżeń.
Jeśli nieszastający kościelnymi karami Watykan tak surowo potraktował 96-letniego kościelnego dostojnika, miał zapewne powody. Już wcześniej pojawiał się on w tle paskudnych pedofilskich historii jako człowiek tuszujący afery swoich podwładnych. Teraz doszły osobiste oskarżenia.
Oskarżenia o potworne słabości, może wyrządzające krzywdy innym – takie nie do zagojenia. Powtórzę to, co pisałem wiele razy. To powinno być wypalane żelazem. Tu nie może być aureol nie do wymazania. Za dużo fałszywej korporacyjnej solidarności.
Nigdy nie uznawałem postawy: „No nie, to człowiek zbyt zasłużony, nie wierzę w oskarżenia”. Postawy, którą okazywały różne środowiska wobec swoich. Tak było choćby w przypadku lustracji. Teraz modne jest demaskowanie duchownych. Ale to nie znaczy, że należy zasłaniać oczy i uszy. W imię prawdy nie należy tak robić. I również w imię tego, aby się w przyszłości nie powtórzyło.
Mam jeszcze jedną uwagę. Równocześnie wychodzi praca doktora Rafała Łatki na temat rozmów Henryka Gulbinowicza ze Służbą Bezpieczeństwa. Już jest zapowiadana przez media jako dowód na „agenturalną działalność hierarchy”. Choć sam autor książki mówi, że Gulbinowicz nie był agentem SB. Prowadził „operacyjny dialog”. Może to także świadectwo jego rozmaitych słabości, choć wiara, że kościelni dostojnicy byli w stanie funkcjonować w PRL bez tego typu kontaktów, jest złudna. Fakty opisane w książce ocenię, gdy ją przeczytam.
Ale pojawił się już chór, przede wszystkim ludzi lewicy, żądających kompletnego unieważnienia historycznej roli tej postaci. Na przykład odebrania mu odznaczeń, które dostał choćby za wspieranie „Solidarności”. I nawet wobec tego nie zajmuję ostatecznego stanowiska. Zastanawiam się.
Bo historia dała wiele dowodów na to, że istnieją biografie niezwykle skomplikowane. W których ludzkie ułomności, a czasem po prostu prostackie zło, sąsiadują z dobrem. Nie wiem, bo skąd, czy byliśmy oszukiwani, czy też obie wersje takich postaci mogą być prawdziwe. Mam przestać pamiętać jego głos z Wrocławia w latach 80.? Bilans może być taki czy inny. Ale operacji na własnej pamięci wykonać nie jestem w stanie. I nikomu nie pogratuluję szybkiego i łatwego osądu. Bo ja tak nie potrafię.