Pandemia zaczyna nas osaczać. Już nie wiemy nawet, kto kogo zaraża. Teraz zresztą to już nie ma znaczenia. Liczba zachorowań przekracza granice nieprzywykłej wyobraźni. Czy jesteśmy skazani na smutek i nieszczęście? Czy jedynym rozwiązaniem dającym nadzieję jest próba, aby to wszystko jakoś przeczekać?
Przypomina mi się w tym kontekście bardzo niezwykłe zakończenie książki Los utracony, węgierskiego Żyda, który za jej publikację otrzymał literackiego Nobla. Na ostatniej stronie Imre Kertész – któremu w czasie drugiej wojny światowej udało się przetrwać Auschwitz i Buchenwald – napisał: „(…) nie ma takiego absurdu, którego nie moglibyśmy w sposób naturalny przeżyć, a na mojej drodze, już teraz to wiem, czeka na mnie, niby jakaś nieunikniona pułapka, szczęście. Przecież nawet tam, przy kominach, w przerwach między udrękami, też było coś na kształt szczęścia. Każdy pyta tylko o rzeczy trudne, o koszmary: choć mnie chyba to przeżycie pozostanie najbardziej w pamięci. Tak, przy najbliższej okazji, kiedy mnie znów zapytają, muszę im opowiedzieć o szczęściu obozów koncentracyjnych”.
No właśnie, szczęście tam, gdzie wydaje się, że z zasady być go nie powinno. A ono właśnie tam było, tam, i to bardziej niż gdzie indziej okazało się ono możliwe.
W Ja, inny. Kronika przemiany Imre Kertész pisał już inaczej. Paradoksalnie – mimo że książka jest późniejsza – jest w niej znacznie więcej bólu. A był on doświadczeniem dla autora o tyle zaskakującym, że spadł na niego w pozornie lepszej niż wcześniej sytuacji: nie było już obozu, nie było esesmanów, nie było natrętnie nieprzespanych nocy. Za to była nieszczęsna wolność, straty bliskich kochanych ludzi, bezsens wielu zbyt skomplikowanych sytuacji. „Nasze istnienie jest bardzo doniosłym faktem, któremu nie tyle nie chcemy, ile, jak sądzę, wręcz nie możemy spojrzeć w oczy. To z szacunkiem, to ze śmiechem, to znów wstrząśnięty, a przyznam, że od czasu do czasu nawet z pewnym niedowierzaniem dziwię się naszej niewiedzy, słabości, omylności oraz niepojętej odwadze (a może bezradności?), że w ogóle ośmielamy się żyć…” – zapisał węgierski pisarz.
Dwa przywołane wyżej tomy – których wydanie dzieli 15 lat – to opis drogi, jaką autor przeszedł od „szczęścia” straszliwego obozu zagłady do „rozczarowującej wolności”. Niczym nieskrępowane życie w wolności dobitnie pokazało mu, jak przerażająca jest jej pustka. I że właśnie dlatego to nie zewnętrzne okoliczności życia zadecydowały najbardziej o tym, że miał on szansę być lub nie być naprawdę szczęśliwy. Że decydująca ostatecznie okazała się jego własna wolność.
W Auschwitz podział na dobro i zło był jasno zdeklarowany: łatwo było stanąć tam, gdzie stać ktoś kazał. Bo kazał na szczęście tam, gdzie nikt z więźniów nie musiał zmagać się z wyrzutami sumienia. Mógł cierpieć, wiedząc, że to wszystko nie ma ostatecznie nad nim władzy, nie może w nim przesłonić wewnętrznego światła niebycia oprawcą.
Wolność po wojnie okazała się bardzo zgubna, wymagająca, obciążająca. Nikt nie kazał być tu czy tam, nie zmuszał, nie katował. A jednak to wolność sprowadziła największe nieszczęście: gorzki owoc nie tylko bycia ofiarą, ale i oprawcą. No i dręczącego przy tym uczucia konieczności znoszenia nieodwracalnych tego konsekwencji.
Czas pandemii jest trudny. Wydobywa na dzienne światło wiele ukrytych w nas lęków. Robi nam rachunek z wolności, zadaje niewygodne pytania. Czasem nawet z całego pogmatwanego życia. Wszyscy stanęliśmy nagle przed obliczem spraw ostatecznych. Znienacka pozbawieni szans wymyślenia sobie jakiegoś intelektualnego alibi.
Jest jednak nadzieja. Większa niż bezczynne przetrwanie.
Wirus może nam bowiem zrobić krzywdę. Może nawet odebrać nam życie. Nie może nam jednak odebrać wolności. Nie może właśnie teraz odebrać nam szczęścia wyboru tego, co naprawdę dobre.
Imre Kertész stał się swego czasu jednym z moich ulubionych autorów. Teraz już chyba lepiej wiem dlaczego.