Szanuję Tomasza Terlikowskiego. Odbierany w przeszłości jako bezkrytyczny rzecznik racji Kościoła, miał odwagę postawić poważne zarzuty jego ludziom – zwłaszcza odnośnie do dwuznacznych uników i braku empatii w stosunku do afer pedofilskich. Nie zawahał się wystąpić w drugim filmie Tomasza i Marka Sekielskich – uznając za nadrzędne dobro ofiar, a nie dobre samopoczucie hierarchów.
Teraz udzielił wywiadu Robertowi Mazurkowi – w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Sam siebie nazywa Kasandrą. Formułuje podobne wnioski jak niedawno konserwatywny ekspert Klubu Jagiellońskiego Marcin Kędzierski – o zaniku katolickiego imaginarium. Twierdzi, że Kościół stracił zwłaszcza młode pokolenie, które nie rozumie zaleceń i przestróg formułowanych w duchu jego nauk. – My katolicy jesteśmy mniejszością – oznajmia.
Terlikowski koncentruje się na dwóch okolicznościach, które miały się przyczynić do takiego stanu rzeczy. Pierwszą jest wspomniane już przymykanie oczu ludzi Kościoła na własne grzechy. Drugą bizantyjski sojusz tronu z ołtarzem – ludzi Kościoła z pisowską władzą.
Publicysta przestrzega, że to droga do wariantu irlandzkiego. Tam silny i wpływowy przez dziesiątki lat Kościół nagle stracił społeczne poparcie z powodu własnych skandali. Można by rzec, był zbyt potężny. Efektem były szybkie zmiany laicyzacyjne i zmiany prawa w ruchu progresywnej obyczajowości: dopuszczenie przerywania ciąży czy ratyfikacja – w referendum – jednopłciowych związków.
I tu zaczyna się obszar niezgody (lub niepełnej zgody) między mną i Terlikowskim. Bo owszem, każda manifestacja hipokryzji z triumfalnym drugim ślubem prezesa TVP na czele z pewnością osłabia autorytet Kościoła. Stawiam jednak pytanie: czy nie doszłoby do nich bez wszystkich tych procesów gnilnych? Czy sekularyzacja, laicyzacja, odrzucenie tradycyjnych wartości nie jest po prostu konsekwencją zmian cywilizacji?
Coraz to nowe grupy społeczne odrzucają „krępujące je bariery”, uznają za cel nadrzędny prawo do wszelkich życiowych ułatwień – bez względu na społeczne koszty. Mają poczucie panowania nad własnym życiem – tak mocne, że nie potrzeba im już „nieżyciowych nakazów” z ambony. Można do woli dyskutować, na ile da się pogodzić tradycyjną naukę Kościoła z nowoczesnością. Ale ta dyskusja nie będzie dotyczyć tylko grzechów i zaniedbań samych kapłanów.
Możliwe, że Kościół nie umiał się przemianom mądrze opierać, że brak mu dobrego języka rozmowy o tych zmianach. Terlikowski daje przykłady naiwności albo cynizmu niektórych ludzi Kościoła. Ale też nie podsuwa pomysłów na roztropną komunikację ze światem pozbawianym coraz szybciej rozmaitych tabu.
Robert Mazurek podsuwa z kolei swoje przykłady: biskupi przecież wiedzą, że ich bratankowie czy bratanice żyją bez ślubu. Dlaczego więc chowają głowę w piasek? Tylko co mieliby zrobić, jak reagować? Tego nie słyszymy ani od wywiadowcy, ani od wywiadowanego. Bezradność nie zawsze jest dowodem na nieudolność lub cynizm.
Tytuł wywiadu ogłasza, że „droga do dechrystianizacji wiedzie przez PiS”. I znów mam mieszane uczucia. Nie dziwię się biskupom, że wybierają prawicę, skoro to ten obóz powstrzymuje ustawowe zmiany w duchu owych ułatwień, o których piszę. Pozostaje oczywiście kwestia stylu tego sojuszu.
Znów wraca obraz ślubu Jacka Kurskiego, ale także rozliczne pytania: choćby o wspieranie z budżetu państwa kościelnych instytucji niekoniecznie w tym, co jest ważne dla katolickiej misji. Ale sugestie, że bez PiS i zapatrzonych w niego niektórych biskupów dechrystianizacja nie zajrzałaby do Polski, odrzucam.
Za proste to rozumowanie.