To właśnie te sprawy uznawała za najważniejsze, im poświęciła lwią część swojej publicystyki i swojej codzienności. Józefa Hennelowa zmarła w sobotę 22 sierpnia. Była ostatnią z grona redaktorów pamiętających pierwszy „Tygodnik Powszechny”.
Głęboko wierząca
Józefa Hennelowa urodziła się (w 1925 r.) i dorastała w Wilnie. Tam też przeżyła wojnę. I choć niemal całe dorosłe życie spędziła w Krakowie, często podkreślała, że czuje się wilnianką. Jako nastolatka należała do Szarych Szeregów, uczestniczyła w tajnych kompletach, a jej nauczycielem był m.in. Stanisław Stomma (Hennelową uczył języka niemieckiego). Ich drogi skrzyżowały się później ponownie w krakowskiej redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Jako dwulatka straciła matkę, która zmarła na gruźlicę, wychowywana była przez ojca i siostrę matki.
Do Krakowa przybyła w 1947 r., a już rok później dołączyła do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, z którą związana była aż do 2012 r. Choć uczciwie mówiąc, nawet gdy zakończyła współpracę z pismem, pozostała jego wierną czytelniczką i krytyczną recenzentką, czemu dawała wyraz zwłaszcza na portalu Klubów „Tygodnika Powszechnego“, publikując regularne komentarze w rubryce „Tu i teraz”. Nie ma w tym nic dziwnego – niemal całe dorosłe, zawodowe życie spędziła w redakcji krakowskiego pisma, będąc w ten sposób świadkiem historii: pisma, Kościoła i Polski.
Jeśli powyższe brzmi patetycznie, spieszę wyjaśnić, że tak odczytywane być nie powinno. W wielu wspomnieniowych wypowiedziach, które ukazały się w mediach tuż po śmierci Józefy Hennelowej, przewijało się stwierdzenie: głęboko wierząca. W istocie, wiara była kluczowym elementem jej życia. Niezwykle bliska była jej relacja z Karolem Wojtyłą, który udzielał jej ślubu z Jackiem Hennelem, a także chrzcił trójkę ich dzieci: Agnieszkę, Teresę i Franciszka. Przyjaźń z papieżem, który należał przecież do grona autorów pisma i który z troską spoglądał na jego losy – także z Rzymu – owocowała wieloma przemyśleniami, krytycznymi dyskusjami, do których powracała także pod koniec życia, analizując stosunek Jana Pawła II do wielu społecznych spraw.
Niezwykle ważnym momentem jej życia była rola sprawozdawczyni „Tygodnika Powszechnego” z procesu zabójców ks. Jerzego Popiełuszki. Do tamtych chwil wracała wielokrotnie, nawet jeśli temat naszych rozmów był zupełnie inny. W wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Romana Graczyka zatytułowanym Bo jestem z Wilna mówiła: „Proces toruński był bardzo mocnym przeżyciem, a dla rodziny zamordowanego księdza nasze uczestnictwo jednym znakiem solidarności więcej. Mogłam się tam przyglądać rozmaitym manipulacjom. Bo faktycznie drukować wolno nam było tylko stenograficzny zapis Jacka Ambroziaka, taki bez komentarza, chociaż wstrząsający”.
Po stronie najsłabszych
„Sama myśl o tym, że sąd ma prawo zdecydować, kto przejmie pieczę nad tymi dziećmi i że może być to jakiś układ tzw. opiekuńczy, wymyślony w urzędzie, wydaje mi się koszmarna. Dzieciom należy się tyle normalności, czyli domu rodzinnego, ile jeszcze los raczył im zostawić. W tym przypadku to ta odrobina, jaką może im dać jedyna bliska istota – babcia” – pisała w lutym 2015 r. w tekście o historii czwórki dzieci z Daliowej koło Dukli na Podkarpaciu, które straciły swoich rodziców. Podobne sprawy opisywała bardzo często, nieraz zestawiając je z innymi tematami, znacznie częściej podejmowanymi przez media, które, choć ważne, nie powinny jej zdaniem przesłaniać nam losu najsłabszych, cierpiących. „Nie jestem pewna, czy media będą pamiętać o przekazaniu nam decyzji sądu. Jego odpowiedź jest jednak o wiele ważniejsza niż wszelkie oceny konwencji o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie – ferowane w atmosferze zbliżającej się kampanii przed wyborami prezydenckimi – od których huczy we wszystkich środkach masowego przekazu od paru dni” – zakończyła ów komentarz, zatytułowany zresztą Ważniejsze niż konwencja.
W 1989 r. z ramienia Komitetu Obywatelskiego została posłanką na Sejm X kadencji, funkcję tę pełniła także po kolejnych wyborach już jako posłanka Unii Demokratycznej. Jej perspektywa się nie zmieniła – troska o Ojczyznę zawsze łączyła się z wyjątkową wrażliwością na najsłabszych. Do tego stopnia, że po latach do samej siebie miała żal za zbyt konfrontacyjną postawę w Sejmie, w którym jednak także próbowała podejmować działania na rzecz wspólnej pracy różnych środowisk.
„Kiedyś, w okresie konfliktu o dom Monaru w Laskach, pojechałam tam. Zobaczyłam ten spalony dom, rozmawiałam z policją, a po powrocie do Warszawy zwróciłam się do posłanki ZChN, Haliny Nowiny-Konopczyny, czy nie mogłybyśmy tam pojechać razem na spotkanie z mieszkańcami. Może doprowadzimy do zgody? Na co ona odpowiedziała z wdziękiem, że niestety jest już piątek i ona musi jechać do domu, bo wzywają ją jakieś sprawy lokalne, tak że nawet nie będzie po południu na posiedzeniu Sejmu. Nadeszło popołudnie i zobaczyłam ją na tym posiedzeniu. Zrozumiałam, że nie chciała nic zrobić razem ze mną. Wtedy zwróciłam się do Stefana Niesiołowskiego. I okazało się, że on jest sprawą bardzo przejęty. Pomyślałam sobie wtedy: może jest szansa na jakieś zbliżenie zamiast wrogości?” – opowiadała we wspomnianej rozmowie z Graczykiem.
Podobnie rzecz miała się przy okazji parlamentarnej, ale też ogólnospołecznej dyskusji wokół prawa antyaborcyjnego. Wspomniana wrażliwość kazała jej z troską spojrzeć na pozostające nieraz w tragicznej sytuacji kobiety. Uważała, że zamiast wprowadzać restrykcyjne przepisy, należy motywować do macierzyństwa, a przede wszystkim roztoczyć opiekę państwa nad każdą kobietą, która znajduje się w wyjątkowo trudnej, często dramatycznej sytuacji.
„Dostałam kilka kaset z nagraniem bicia serca płodu. Tak jak ja bym tego nie znała, nie pamiętała swoich ciąż, nie urodziła swoich własnych dzieci! Jakby mi chciano powiedzieć «No niechże Pani tego posłucha, to zmieni Pani zdanie!». Dostałam całą masę listów. Wiele z nich było w tym duchu, że istotna jest deklaracja «za życiem» czy «przeciw życiu», niezależnie od tego, czy konkretne rozwiązania prawne gwarantują realizację, czyli że chodzi o hasło, hasło wystarczy” – w ten sposób relacjonowała Graczykowi wydarzenia z początku lat 90.
Z mężem przy stole
Do końca życia pozostała aktywna. Bacznie śledziła media, zwłaszcza swój „Tygodnik”, przyglądała się też mediom katolickim. Wielokrotnie wspominała, że dobrą praktyką były organizowane kiedyś regularnie przez bp. Adama Lepę, wówczas przewodniczącego Komisji ds. Środków Społecznego Przekazu, spotkania mediów katolickich. Przygnębiało ją to, co dzieje się we współczesnym Kościele w Polsce, martwiła się też losami ojczyzny, zwłaszcza narastającymi podziałami.
Gdy wzrok już jej na to nie pozwalał, skupiała się na słuchaniu radia. Nie zabrakło też rodziny i przyjaciół, którzy często pełnili rolę lektorów książek i gazet. W ostatnich latach swe felietony na portal KlubTygodnika.pl i do Miesięcznika ZNAK mogła już tylko podyktować. Między innymi wtedy mogliśmy doświadczyć jej niezwykłej umiejętności syntezy myśli. Podobnie gdy zgadzała się na wypowiedzi przed kamerą poświęcone jej Tygodnikowym i wileńskim przyjaciołom: Antoniemu Gołubiewowi i Stanisławowi Stommie, ale także Krzysztofowi Kozłowskiemu, Jerzemu Turowiczowi i wielu innym, o których opowiadała z wielkim uznaniem, ale bez patetyzmu. Świadoma, że jest jednym z ostatnich świadków pięknej historii środowiska „Tygodnika” i Znaku, że coraz częściej żegna swoich młodszych kolegów, starała się dbać o ich pamięć.
Pytana przez Andrzeja Brzezieckiego o to, co jest silniejsze – chęć życia czy chęć spotkania z mężem, odpowiedziała: „Oczywiście, że chęć spotkania! Nie jestem przywiązana do życia. Muszę się jednak starać, by o tym nie mówić, bo to irytuje moje dzieci”. Jednym z najwyraźniejszych kadrów z przeszłości, który powrócił w dzień śmierci Pani Ziuty, była rozmowa sprzed bodaj ośmiu lat. Niewielki salon ich krakowskiego mieszkania na ul. Smoluchowskiego rozświetlało wczesnopopołudniowe słońce. Siedzimy przy stole, rozprawiając, jak zwykle, o sprawach bieżących tyczących się Kościoła, Polski, świata. Rozmowę prowadzi głównie Pani Ziuta, Profesor raczej milczy, ledwie czasem dopowie kilka zdań od siebie. Pani Ziuta zaś troskliwie dopytuje, czy czegoś mu nie potrzeba, pełni honory pani domu, czasem rzuci pod adresem męża lekką złośliwość, czym wywoła w nim uroczy, subtelny uśmiech naznaczony rysą zakłopotania.
Zapewne w sobotę, po sześciu latach fizycznej rozłąki, zasiedli znów przy wspólnym stole. W nieco innych okolicznościach, w świecie, w którym wiele ich dotychczasowych trosk nie istnieje. Nam zaś pozostaje owym troskom stawić czoła.
Korzystałem z: Bo jestem z Wilna. Z Józefą Hennelową rozmawia Roman Graczyk, Józefa Hennelowa, Roman Graczyk, Wydawnictwo ZNAK, Kraków, 2001 r. Tu i teraz. Wybór tekstów, Józefa Hennelowa, Wydawnictwo WAM, Kraków, 2020 r. Starość nie jest pięknym darem, wywiad Andrzeja Brzezieckiego z Józefą Hennelową, „Polityka” 15/2017.