Logo Przewdonik Katolicki

Jeden z ostatnich

Krzysztof Mielnik-Kośmiderski, Edynburg
fot. Artur Lenart

Dwieście osób rytmicznie wyklaskuje rytm Czerwonych maków na Monte Cassino, gdy do sali niespiesznie wchodzi przygarbiony staruszek. Zebrali się tu tylko dla niego. Jednak on nie jest przyzwyczajony do tak dużej publiki. Nie będąc w stanie ukryć głębokiego wzruszenia, co chwilę ociera łzy.

Jako typowy reprezentant pokolenia przedwojennego, Ludwik Jaszczur cechuje się rzadko dziś spotykaną pokorą i skromnością. To pewnie dlatego większość Polaków żyjących w Szkocji poznaje jego znaczony trudami życiorys dopiero w marcu 2019 r. Lokalny dziennik „Edinburgh Evening News” zamieszcza obszerny artykuł o 92-letnim polskim żołnierzu, który w czasie II wojny światowej walczył w tej samej kompanii, co świetnie znany na Wyspach miś Wojtek.
– Motyw tego niezwykłego niedźwiedzia przewija się przez całe moje życie – mówi sam Ludwik Jaszczur podczas przywołanego spotkania z Polonią, które zostaje zorganizowane pod koniec listopada w Polskim Klubie w Kirkcaldy. Mimo że większość życia spędził na Wyspach, mówi piękną polszczyzną. – Owszem, zaprzyjaźniłem się z Wojtkiem, ale tak naprawdę dopiero po wojnie, gdy zamieszkał w ogrodzie zoologicznym w Edynburgu. W czasie tułaczki po frontach nie uważałem, że powinien iść z nami. Byłem zdania, że miejsce dzikich zwierząt jest w lasach, albo właśnie w zoo, a nie wśród żołnierzy – śmieje się serdecznie.
Ludwik Jaszczur nie zamieszkał w Edynburgu z przypadku. Stolica Szkocji stała się przymusowym domem dla wielu żołnierzy, którzy po wejściu w szeregi armii brytyjskiej, nie mogli liczyć na uznanie swych zasług w komunistycznej Polsce. Represjonowani w ojczyźnie i niedoceniani w Wielkiej Brytanii, aby przetrwać, musieli radzić sobie na wszelkie możliwe sposoby. Tradycyjnym miejscem spotkań stał się dla nich położony na południe od stolicy hotel Barony Castle. Placówka prowadzona przez Polaka Jana Tomasika pozwoliła znaleźć zatrudnienie m.in. gen. Stanisławowi Maczkowi.  I chociaż pracował tam jedynie jako barman, od swoich byłych żołnierzy – będących jednocześnie stałymi bywalcami lokalu – do końca życia odbierał należne honory.
 
Dziecko wojny
Ludwik przychodzi na świat w lipcu 1927 r. we wsi Blizne położonej wzdłuż drogi z Rzeszowa do Krosna. Wspomnienia z dzieciństwa przenoszą go między kochającą, mocno wierzącą matkę a agresywnego ojca alkoholika. W 1941 r. do domu niespełna 14-letniego chłopaka puka Gestapo. Skierowany do przymusowej pracy w cukrowni, zostaje wywieziony do miejscowości Trampe, na drodze do Berlina. – Byłem tam zmuszany do ciężkiej pracy. Panował głód i często jedynym pożywieniem mogły być dla mnie podkradane obierki z buraków cukrowych – wspomina.
W chwili, w której hitlerowcy pod naciskiem Rosjan zmuszeni są do przegrupowania, chłopak wraz z grupą rodaków ucieka z Niemiec do Włoch. – Nie miałem pojęcia, gdzie się kierujemy. Poruszaliśmy się głównie piechotą, albo wskakując na pociągi z węglem. Podążałem za innymi, modląc się i wierząc głęboko, że nikt po drodze nas nie zabije – mówi.
We Włoszech wstępuje do polskiej armii: do II Korpusu Polskiego. Jest szkolony na mechanika samochodowego, uczy się radiotelegrafii. W 1944 r. trafia na front i uczestniczy w bitwie o Monte Cassino. – Mało z tego pamiętam. Walczyliśmy. Ja byłem w artylerii. Nosiliśmy pociski. Niedźwiedź Wojtek nam w tym pomagał. No i strzelało się... – mówi. Po dłuższej chwili zadumy dodaje ze łzami w oczach: – Czekałem na śmierć. Na to, kiedy trafi mnie kula. Modliłem się i przeżyłem. Dzięki Bogu do dziś żyję!
Kombatant nie ukrywa, że wiara od zawsze odgrywała w jego życiu ważną rolę. – Jako młody chłopak służyłem na bosaka do Mszy św. albo musiałem pompować powietrze do organów. We Włoszech mieliśmy swoich księży, więc gdy tylko była okazja, uczestniczyłem w nabożeństwach. Było to dla mnie największym wsparciem w trudach. W całym tym ciężkim okresie nigdy nie traciłem wiary w to, że wszystko skończy się dobrze – wspomina.
 
Nowa rzeczywistość
Tak też się stało. Hitlerowskie Niemcy zostały pokonane, a pełnoletni już Ludwik rozpoczął nowe życie w Szkocji. – Nie było to łatwe, bo po wojennym bałaganie ludzie tutaj chętnie pozbyliby się wszystkich obcokrajowców – tłumaczy. – Stale słyszeliśmy: Polacy, wracajcie do swojego kraju! Wojna się skończyła i tam właśnie powinniście teraz być. Tam jesteście bardziej potrzebni niż u nas! Nikomu nie mieściło się w głowie, że sytuacja jest aż tak bardzo skomplikowana. A my po prostu nie mogliśmy wracać, chociaż wielu z nas chciało tego bardziej niż czegokolwiek innego! – mówi.
Ludwik Jaszczur ożenił się i podjął pracę. Pierwsze zatrudnienie, jako technik w sali operacyjnej, znalazł w Polskim Wydziale Lekarskim na Uniwersytecie w Edynburgu. Była to specjalna jednostka naukowo-dydaktyczna, która kształciła kadry medyczne dla potrzeb Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii. Wydział powołany na mocy porozumienia rządu polskiego z Senatem Uniwersytetu działał do 1949 r. Ludwik Jaszczur wspomina, że wówczas przewijało się tam wielu niezwykłych Polaków. – Na wydziale miałem kontakt z córką Józefa Piłsudskiego, Wandą, gdy szkoliła się w chirurgii. Poznałem brata premiera Cyrankiewicza, pracującego tam jako anestezjolog oraz wielu innych ciekawych przybyszy z Polski – wspomina.
Nasz bohater szukał swej zawodowej drogi. Pracował przy wyrobie instrumentów chirurgicznych i protez, potem szkolił w zegarmistrzostwie, by przez kolejne cztery dekady zajmować się naprawianiem maszyn do pisania, urządzeń liczących i fotokopiarek.
Po śmierci pierwszej żony, los skrzyżował go z Zofią Urbańską, imigrantką prowadzącą nieduży sklepik z wyrobami skórzanymi. – Przyszedłem do sklepu, aby coś kupić, a właścicielka powiedziała, że niczego mi nie sprzeda, ale zaprasza mnie na herbatę. Zofia wcześniej straciła męża, ja również byłem wdowcem. Rozumieliśmy się dobrze. Dopiłem herbatę i obiecałem, że pomogę jej prowadzić ten sklep.
Pan Ludwik dotrzymywał danego słowa przez 40 lat i dopiero z końcem 2019 r. ostatecznie zrezygnował z dalszej aktywności zawodowej. Jednocześnie, mając mniej obowiązków na głowie, zaczął się bardziej udzielać w życiu kilkudziesięciotysięcznej emigracji polskiej w Szkocji. Dziś można go regularnie spotykać na zbiórkach harcerskich i podczas ważnych wydarzeń polonijnych. I choć zdrowie coraz częściej odmawia mu posłuszeństwa, obiecuje, że będzie aktywny, dopóki Bóg pozwoli.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki