Ks. Mirosław Tykfer: – Zacznę stereotypowo, przepraszam: dlaczego postanowił Pan mówić głośno o swojej sprawie dopiero teraz?
– Gdy miałem 19 lat, zdecydowałem się na wywiad do gazety ogólnopolskiej. Miałem wtedy nadzieję, że ten dziennikarz mi jakoś pomoże. Po publikacji ślad po nim zaginął. Pomyślałem, że nie chodziło mu o mnie, ale o wywołanie sensacji. To mu wystarczyło. A ja poczułem się z tym źle, bo nie zależało mi na prowokacji, ale na rozwiązaniu problemu. A przynajmniej na podjęciu próby, aby jakoś go zacząć rozwiązywać.
Po pewnym czasie, wspólnie z bratem, który również był molestowany przez tego księdza, postanowiliśmy coś z tym zrobić. Chcieliśmy znaleźć kogoś, kto realnie będzie chciał nam pomóc. Wtedy dowiedzieliśmy się, że Tomasz Sekielski chce nagrać dokument na ten temat. Mój brat napisał do niego, opisując swoją historię. Nie chciałem, żeby powiedział też o mnie. Miałem złe doświadczenie z tamtym dziennikarzem. A poza tym po prostu czułem się niegotowy. Kiedy dowiedziałem się o drugim filmie, byłem już zdecydowany.
Ks. MT: – W jaki sposób dojrzał Pan do tej decyzji?
– Na trzy dni przed premierą Tylko nie mów nikomu wylądowałem w szpitalu. Zemdlałem. Chyba ze stresu. Film obejrzałem więc na łóżku szpitalnym. Kiedy zobaczyłem te osoby, które mówią, odkryłem w nich również siebie. Zrozumiałem, że można o tym mówić i że inni chcą to słyszeć, ponieważ idąc korytarzem szpitalnym widziałem, że prawie wszyscy oglądają film w smartfonach. No i właśnie wtedy pomyślałem, że jest czas, żeby odważnie o tym powiedzieć, że jest ku temu właściwy czas i okoliczności. Takie samo wrażenie miałem również po wypowiedziach księdza prymasa i innych ważnych biskupów. Zobaczyłem, że jest szansa na realną zmianę. Mój udział w drugim filmie wynikał więc z tego kontekstu, ale też z tego, że mój brat, który zgłosił się do Tomasza i Marka Sekielskich przy okazji pierwszego filmu, wspomniał też o mnie. Wtedy powiedziałem, że na mój udział nie ma żadnych szans, bo ja stoję „od strony” Kościoła, jakkolwiek dziwnie to dzisiaj brzmi. Wtedy tak to rozumiałem. Czuję się człowiekiem związanym z Kościołem, więc wtedy udział w takim filmie rzeczywiście wydawał mi się atakiem na Kościół. Kiedy poznałem już Tomka i Marka, widziałem, że oni naprawdę chcą nam pomóc. Że nie byli nastawieni na sensację, ale na wnikliwe rozpracowanie problemu. Dlatego to oni czekali na to, co my im zaproponujemy, co uważamy za ważne, aby w filmie powiedzieć, a nie że oni dostosowywali nasze wypowiedzi do swoich wcześniej postawionych tez. Wszystko, co znalazło się w filmie i dotyczyło nas bezpośrednio, było przede wszystkim z naszej inicjatywy. To sprawiało, że film realnie pokazał naszą historię.
Ks. MT: – Co zadecydowało, że pomimo wątpliwości postanowił Pan wziąć udział w filmie?
– Wynika to z mojej historii. Chcę ją zamknąć. Takim zamknięciem nie jest jednak sam proces kościelny i karny. To, że ksiądz trafi do więzienia, niczego jeszcze nie zmieni. Mnie zależy na tym, żeby wśród księży zmieniło się postrzeganie problemu molestowania. Chciałbym, żeby księża mogli nas zobaczyć, porozmawiać, wysłuchać. Żebyśmy zaczęli otwarcie o tym rozmawiać. Taka spokojna i rzeczowa rozmowa mogłaby wszystko zmienić. Księża mogliby zrozumieć, jak bardzo to, co nas spotkało, wpłynęło na nasze życie, i co w nas pozostało już na zawsze. Bo tylko w ten sposób możemy razem stanąć po tej samej stronie, po stronie osób pokrzywdzonych.
Ks. MT: – Stanąć razem z księżmi po tej samej stronie…
– Tak, po tej samej stronie. Choć w życiu przechodziłem różne okresy, łącznie z nazwijmy to nieklerykalnymi, nie jestem wrogiem Kościoła, nie staję przeciwko księżom. Ja chcę, abyśmy ze sobą szczerze rozmawiali i wspólnie podejmowali działania naprawcze.
Chcę, aby ludzie w Kościele czuli się bezpiecznie. Właśnie dlatego wtedy, przy okazji robienia filmu, ale też teraz: nie zależy mi na tym, żeby poleciały głowy. Powtarzam, same procesy karne niczego nie zmienią. Chciałbym, aby księża i biskupi chcieli nas rzeczywiście wysłuchać i zrozumieć problem. To, że wielu z nich teraz tego nie rozumie, nie musi wynikać z ich złej woli. Muszą mieć jednak dobrą wolę, żeby nas naprawdę posłuchać. Wierzę, że jeśli zostaniemy wysłuchani, zmienią swoje myślenie. I nie będziemy po dwóch stronach jakiegoś medialnego konfliktu, ale w jednej wspólnocie, która chce się oczyścić.
Ks. MT: – Przepraszam, że to powiem: niektórzy twierdzą, że robi to Pan dla pieniędzy.
– Przygotowując się do filmu uczestniczyłem w terapii. Dlatego mam już wypracowane mechanizmy ochronne i takie opinie już mnie bezpośrednio nie dotykają. Oczywiście takie informacje do mnie dochodzą, ale nie mają wpływu na moje życie codzienne. Przepraszam, ale ktoś, kto tak o mnie mówi, sam pewnie postrzega w ten sposób rzeczywistość. Chcę podkreślić, że razem z bratem i Andrzejem nie otrzymaliśmy ani jednej złotówki od braci Sekielskich. Podejmując decyzję o udziale w filmie, zaryzykowałem całym moim dotychczasowym dorobkiem zawodowym. Pod względem finansowym mogę wiele stracić, nawet jeśli uda mi się uzyskać zadośćuczynienie od kurii kaliskiej.
Ks. MT: – Arcybiskup Wojciech Polak, delegat KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży, uważa, że „pierwszą osobą, na której spoczywa odpowiedzialność, także finansowa, jest sprawca. Kościół natomiast ma zadbać o systemową pomoc osobom skrzywdzonym”. Ale „jeśli będą zapadać inne wyroki, Kościół będzie je wypełniał”. Pan zdecydował się wystosować pozew wobec diecezji kaliskiej, który nie dotyczy ewentualnych zaniedbań w instytucjach kościelnych (w tej sprawie toczy się już proces kościelny), ale samego faktu, że ks. Hajdasz był w tej diecezji zatrudniony. Czy takie podejście nie kłóci się z proponowanym przez Pana spokojnym dialogiem?
– Dialog to dla mnie rozmowa, która polega na przedstawianiu własnych, często różnych opinii. Nie widzę niczego złego w tym, że mam w tej kwestii inne zdanie niż na przykład ksiądz prymas. Spokojny dialog to poszanowanie zdania innej osoby, jego postrzegania rzeczywistości. Rozumiem biskupów, którzy nie mogą zaakceptować mojej postawy w tej kwestii, ale czy muszą to zrobić? Dla mnie w tym momencie najważniejsze jest dobro pokrzywdzonych. Ich trudna sytuacja finansowa, która wynika często z doświadczeń w dzieciństwie, skłania mnie do myślenia, że akcent powinien być przesunięty z odpowiedzialności pojedynczych księży na odpowiedzialność Kościoła rozumianego jako instytucja. Dlaczego tak myślę? Podam przykład: jeśli policjant wykonujący swoje czynności służbowe w domu obywatela skrzywdzi go, to kto za to odpowiada? Oczywiście bezpośrednio odpowiedzialny jest policjant, ale pośrednio jego przełożeni, którzy dali mu możliwość bycia w przewadze nad obywatelem ze względu na specjalny status społeczny. Jeśli nie byłby policjantem, to nikt by go nie wpuścił do domu i cała sytuacja nie miałaby miejsca. Jeśli sędzia wyda zły wyrok i skaże kogoś bezpodstawnie na karę więzienia, to czy odszkodowanie płaci za to sędzia czy państwo? Czy pacjenci skrzywdzeni przez lekarzy w szpitalu domagają się zadośćuczynienia od lekarza czy od państwa, ewentualnie komisji powołanej specjalnie w tym celu? Zastanawiam się jednak, czy my musimy w ten sposób w ogóle rozmawiać. Dlaczego do tego doszło, że tak rozmawiamy. Byłoby zdecydowanie łatwiej, gdyby biskupi wcześniej pomyśleli o tym, jak pomóc ofierze molestowania, gdyby wyciągnęli do niej rękę, gdyby chcieli nawiązać dialog. Nie każdy pokrzywdzony chce zadośćuczynienia. Często chce usłyszeć pasterza, który jest dla niego jak ojciec. Tata nie pyta „czego chcesz”, ale „w czym mogę Ci pomóc”. Czy dawanie ludziom pieniędzy na terapię, pomoc prawną, bez pytania czy potrzebują czegoś więcej jest ok? Chciałbym, aby biskup, tak jak ojciec, troszczył się o swoją rodzinę i nie zostawił jej jak ten, który co miesiąc przesyła alimenty i nie interesuje się losem swoich dzieci. Chciałbym, żeby pytał, jak sobie radzą, rozmawiał z nimi, żeby nie dystansował się do nich tylko dlatego, że musi płacić alimenty. Niektóre działania poczynione przez KEP w sprawie osób molestowanych przez duchownych postrzegam właśnie tak: pozbycie się problemu.
Słyszę też głosy, że to zwykli wierni będą płacić zadośćuczynienia za przestępstwa pojedynczych księży, ponieważ jesteśmy wspólnotą. Zastanawiam się, dlaczego te same osoby nie buntują się, kiedy państwo w ich imieniu i z ich podatków wypłaca odszkodowania za zaniedbania swoich urzędników. Wracając do dialogu, widzę dużą potrzebę słuchania siebie wzajemnie. Nie wiem, być może kiedyś zmienię zdanie na ten temat, jeśli ktoś zechce mnie do tego przekonać. Być może nadejdzie dzień, w którym biskupi będą chcieli sami wyjść z propozycją pomocy poszkodowanym i wtedy nie będą musieli tego robić z powodu wyroków sądu.
Piotr Jóźwik: – To wzajemne słuchanie jest ogromnie ważne. Dlatego rozmawiamy, chociaż się różnimy: stanowisko Kościoła w kwestii odpowiedzialności finansowej jest zasadniczo inne od tego, jakie Pan reprezentuje. Ale mimo wszystko mówi Pan jak osoba z wewnątrz Kościoła. Czy docierają do Pana sygnały, że w ten sposób jest Pan rzeczywiście postrzegany?
– Może najpierw powiem o sobie, jakim jestem katolikiem. Otóż jestem osobą wierzącą, ale nie uczestniczę regularnie w coniedzielnej Mszy św. Nie przyjmuję też regularnie sakramentów. Dla mnie pójście do spowiedzi to za każdym razem wchodzenie na Mount Everest. Gdy miałem 13 lat, ksiądz podczas mojej spowiedzi... zachował się tak, że trudno wymazać to z pamięci. Kiedy widzę kratkę i siedzącego po drugiej stronie księdza, wracają wspomnienia. Dlatego częściej spowiadam się u zakonników. Nie jestem więc najlepszym katolikiem, choć bardzo bym tego chciał. Mam nadzieję, że właśnie to, co teraz się dzieje wokół mojej historii, pozwoli mi poczuć się bardziej w Kościele. Naprawdę chciałbym wrócić, ale ta walka jest trudna. To jest walka o zaufanie, o poczucie bezpieczeństwa. Ale czuję się członkiem Kościoła. Zależy mi na Kościele.
Dopiero teraz mogę powiedzieć, że otrzymuję dużo wsparcia od księży. Spora część z nich zapewnia mnie, że są ze mną, dodając mi odwagi. Natomiast wielu księży chyba jeszcze nas do końca nie rozumie. I to z nimi chciałbym spokojnie porozmawiać. Mam wrażenie, że ulegamy niepotrzebnemu podziałowi na dwie frakcje: pierwsza stanowczo stoi po stronie ofiar, wręcz bezkrytycznie wobec niektórych rzeczywistych ataków czy pomówień oraz druga, która wszystko, co robią takie osoby jak ja, traktuje jak atak na Kościół. Jesteśmy podzieleni jak w polityce. A jest też środek, tzn. możliwość stworzenia przestrzeni do spotkania i dialogu, który krok po kroku wszystko wyjaśni. Jeśli chcemy naprawdę pomóc takim osobom jak ja i zapewnić w przyszłości dzieciom bezpieczeństwo, musimy to przejść.
PJ: – Jakie Pan widzi przyczyny podziału na frakcje?
– Zrozumienie drugiej strony wymaga wysiłku. Wolimy wybrać jedną stronę i jej bronić. Tak jest też w nauce: ktoś już opisał pewne zjawiska, są schematy i my je powielamy. To, o czym mówię, jest propozycją trzeciej drogi, to znaczy wyjścia ze schematu wzajemnej walki dwóch opcji. Ta trzecia droga będzie możliwa tylko wtedy, gdy rzeczywiście będziemy na siebie otwarci, jeśli zdejmiemy z siebie wzajemne podejrzenia: kiedy przestaniemy myśleć, że ten drugi na pewno coś ukrywa, że chce realizować jakiś ukryty cel, do którego się publicznie nie przyznaje. Musimy poznać prawdę od środka. Ta praca będzie tytaniczna.
PJ: – Dlaczego?
– Bo bardzo często problem pedofilii nie zaczyna się tam, gdzie ktoś dopuszcza się czynów przestępczych, ale już wtedy, gdy znajduje przyzwolenie na to, aby w jakiś sposób panować nad innymi. Powoli przyzwyczaja się, że inni mu podlegają i może ich wręcz używać. Dlatego papież Franciszek mówi o klerykalizmie, który jest tłem dla pedofili albo że wręcz, przynajmniej w niektórych przypadkach, może do niej prowadzić.
Ks. MT: – Jak Pan patrzy na księży, którzy są winni?
– To są chorzy ludzie. Nimi też trzeba się zająć, choć dzisiaj takie postawienie sprawy wydaje się nie do przyjęcia. I może dziwić, że właśnie ja, osoba pokrzywdzona, to mówię. Zadbanie o nich na samym początku ich przestępczej drogi, czyli wydanie ich organom ścigania, a później poddanie terapii psychologicznej i farmaceutycznej może spowodować, że w przyszłości nie wrócą do krzywdzenia dzieci, a może będą nawet przydatni dla społeczeństwa.
Ks. MT: – Bywa, że księża są też osądzani niesłusznie. Napisałem niedawno tekst na ten temat. Niektórzy czytelnicy „Przewodnika” pisali potem do mnie, że to nie jest czas, aby o tym mówić, że teraz mamy się zająć ochroną osób pokrzywdzonych, a nie bronić ewentualnych przypadków pomówień. Odważę się więc Pana o to zapytać: czy my księża mamy prawo bać się niesłusznych oskarżeń?
– Zdecydowanie tak, to jest możliwe. Pomówienia na pewno się zdarzają. Ale z drugiej strony uważam, że wcale nie jest tak łatwo udowodnić, że ktoś naprawdę molestował. Ksiądz, który zrobił nam krzywdę, popełniał swoje czyny wobec kilkudziesięciu dzieci. Do dziś, z różnych względów, jest na wolności. To chyba najlepiej obrazuje, jak trudno jest komuś udowodnić winę. Rozumiem natomiast, że nawet cień podejrzeń może konkretnego człowieka zniszczyć. Tak, naprawdę rozumiem. Niestety nie ma innej drogi, jak szukanie prawdy. Myślę, że pewne zaniedbania w Kościele skutkują dzisiaj podejrzliwością wobec księży, że coś ukrywają. Poza tym pomówienia mogą dotyczyć też innych zawodów. Wobec takiej osoby podejmowane są kroki w celu wyjaśnienia sprawy, taka osoba jest zawieszana. Właśnie dlatego doprowadzenie do sytuacji, w której będziemy mieli poczucie, że instytucje działają rzetelnie, będzie chronić nas wszystkich przed pochopnymi oskarżeniami. Jeśli ludzie Kościoła wciąż będą mówić, że to tylko atak na Kościół, to znajdą się tacy, którzy udowodnią, że problemy są realne, że to nie jest tylko wymysł dziennikarzy i wrogów Kościoła. Tylko że na takim udowadnianiu osób z zewnątrz Kościoła, wspólnota ta, może tylko stracić.
Ks. MT: – Tylko że nacisk w tym temacie na duchownych jest większy niż w innych grupach społecznych.
– Księża mają większe zaufanie społeczne. Kiedy więc cień podejrzeń pada na księży, reakcja społeczna zawsze jest bardziej gwałtowna. Ponadto księża działają trochę poza kontrolą instytucji państwowych. Inni wychowawcy czy nauczyciele mają nad sobą nadzór. Poziom ryzyka oskarżenia księdza jest więc naturalnie większy.
Ks. MT: – Co powiedziałby Pan księżom, którzy zaprosiliby Pana na spotkanie?
– Chciałbym, żeby mnie spokojnie posłuchali i nie osądzali z góry tego, co robię. Jest tendencja w Kościele do deprecjonowania lub umniejszania wiarygodności osób, które postanowiły otwarcie mówić o swoim wykorzystaniu przez duchownych. Czasami z góry ocenia się naszą wiarę, nasz stosunek do Kościoła. Nie bierze się pod uwagę całego kontekstu, tego, co w sobie nosimy. Chciałbym, żeby księża nie myśleli o mnie, że jestem ten z drugiej strony. Poza tym to księżom najbardziej powinno zależeć na oczyszczeniu Kościoła. Jeśli są niesłuszne oskarżenia, to właśnie dlatego, że dzisiaj brakuje zaufania do Kościoła jako instytucji. Jeśli to zaufanie powróci – a wróci wtedy, gdy problem razem rzetelnie rozwiążemy – to będzie mniej oskarżeń.
Ks. MT: – Co Pan myśli, gdy słyszy o miłosierdziu dla sprawców?
– Czym byłaby Ewangelia, gdyby komukolwiek odbierała miłosierdzie? Ono należy się także sprawcom. Tylko że taki powinien być koniec, a nie początek drogi oczyszczenia. Najpierw należy rzetelnie poznać prawdę i nazwać zło po imieniu. Chodzi o sprawne działanie całej struktury: delegatów diecezjalnych, sędziów kościelnych, wszystkich księży i biskupów; o właściwie relacje państwo – Kościół, sądów kościelnych i prokuratury. Jeśli będą zapadać wyroki, także zadośćuczynienia – co moim zdaniem jest niezbędne – to na samym końcu, nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie kierowali się miłosierdziem.
Mnie dziwi najbardziej to, że niektórzy księża wciąż pytają tylko o to, czy jesteśmy wrogo nastawieni wobec Kościoła, a czasami zupełnie nie pytają o nasze zbawienie. Oczywiście, że mają prawo podejrzewać, że mam nieczyste intencje. Ale już o tym mówiłem: powinniśmy spokojnie rozmawiać, żeby sobie wszystko wyjaśnić. Poza tym, to przecież ja zostałem pokrzywdzony. Dlaczego to ja mam wciąż udowadniać czystość moich intencji. Czy nie powinno być odwrotnie: że jestem traktowany z zaufaniem, abym mógł wyjaśnić, co się stało? Czy to nie ja potrzebuję dzisiaj pomocy? Także tej, która mogłaby mnie wesprzeć w pełnym pojednaniu z Kościołem? Czy po tym wszystkim, co przeżyłem, księża nie obawiają się, że mogę utracić wiarę? Z innej strony patrząc, gdybym był wrogiem Kościoła, to dziś nie rozmawiałbym z księdzem w redakcji katolickiej, nie bywałbym w innych katolickich mediach i nie poświęcałbym swojego czasu na naprawę życia w naszej wspólnocie. Nie angażowałbym się w zmianę postrzegania rzeczywistości molestowania seksualnego dzieci przez duchownych.
PJ: – A co z osobami świeckimi na takich spotkaniach? Co im Pan by powiedział?
– Często słyszę zarzut, że mówię o tym dopiero teraz, po tylu latach. W bezpośrednim spotkaniu z nami, takie osoby już nie byłyby w stanie tak powiedzieć. Naprawdę mało jest takich ludzi, którzy spotykając się z pokrzywdzonymi oko w oko, nadal stawiają takie pytania. A nawet jeśli ktoś taki by się zdarzył, to jestem w stanie wyjaśnić mu, o co w tym wszystkim chodzi. I jestem pewien, że zmieniłby swój punkt widzenia. Wykorzystanie seksualne, szczególnie w stosunku do dzieci, jest bardzo krzywdzące i często zamyka usta na kilkadziesiąt lat.
Ks. MT: – Jeśli zmiana myślenia będzie zależeć od takich osobistych spotkań, to może ona potrwać długo.
– Ksiądz prymas powiedział: kropla drąży skałę. Zmiany nie dokonają się gwałtownie. W to nie wierzę, ale ważne jest to, że jesteśmy na drodze, że rozpoczął się pewien proces. Ważne jest to, żebyśmy położyli dobry fundament. Chcę spotykać się z ludźmi w parafiach, chcę z nimi rozmawiać.
Ks. MT: – Zdecydował się Pan na film Sekielskich. Nie było innego sposobu?
– Nie widziałem w Kościele drogi, aby o tym mówić otwarcie. Gdyby jakiś biskup chciał stworzyć przestrzeń do tego, aby taki otwarty dialog miał miejsce, na pewno wybrałbym tę drogę.
Ks. MT: – Tę drogę, ponieważ…
– …ponieważ na tym mi zawsze zależało. Mam nadzieję, że to, co się teraz dzieje, będzie moją drogą duchowego powrotu do Kościoła. Dopiero od niedawna mam ochotę, aby na tę drogę naprawdę wejść na nowo.
Ks. MT: – Różnimy się w jednym, choć bardzo ważnym punkcie. W sprawie odpowiedzialności finansowej stoję po stronie prymasa. Ale poza tym wszystko, co Pan mówi, to droga nadziei, droga, która nas wszystkich może uzdrowić, całą wspólnotę Kościoła. Dlaczego tak bardzo boimy się na nią wejść?
– Konieczna jest zmiana narracji, którą nauczyliśmy się karmić od lat. Już mówiłem: jesteśmy podzieleni na obozy i zamiast rozmawiać, walczymy ze sobą, mówiąc o stronie przeciwnej, że zwalcza lub broni Kościoła. Zamiast wzajemnej walki proponuję trzecią drogę: otwarty dialog. On będzie bolesny. Ale tylko w ten sposób odnajdziemy uzdrowienie. Ale muszę też przyznać, że po filmie spodziewałem się gorszej reakcji ze strony księży. Są różne głosy, ale otrzymuję też dużo wsparcia. Bardzo mnie ucieszył fakt, że księża w diecezji kaliskiej zachowali twarz, nie podpisując „lojalki”. A przecież mogli się tłumaczyć, że nie wiedzieli o co chodzi, że ktoś ich namówił itd. Oni natomiast poprosili o wyjaśnienie sprawy. Na pewno odwaga księży kaliskich pozwala mi myśleć z nadzieją o przyszłości Kościoła i mojego w nim miejsca.
Rozmowa została przeprowadzona przed publikacją listu arcybiskupa administratora apostolskiego do wiernych diecezji kaliskiej.