Logo Przewdonik Katolicki

Koniec epoki Łukaszenki?

Maria Przełomiec
Zbieranie podpisów na poparcie kandydatury prezydenckiej Swietłany Ciachanauskiej. Hasłem kampanii jest ukuty przez jej męża okrzyk „Precz z karaluchem”, a symbolem – kapeć. fot. TASS/Getty Images

Rządzącego od niemal 26 lat białoruskiego prezydenta 9 sierpnia czekają kolejne wybory. Czy znów okażą się tylko formalnością? Niekoniecznie, bo zmianę nastrojów w białoruskim społeczeństwie widać gołym okiem.

W ciągu ostatnich dwóch dekad podobne głosowania okazywały się w zasadzie czystą formalnością. I było to zasługą nie tylko „cudów nad urną”, Łukaszenka cieszył się wśród swoich współziomków autentycznym poparciem. Co prawda nie 90-procentowym, jak przekonywała Centralna Komisja Wyborcza, ale nawet niezależne sondaże przyznawały „Baćce” solidne pięćdziesiąt parę procent.
Tymczasem wyniki przeprowadzonych na przełomie marca i kwietnia badań Instytutu Socjologii, do których udało się dotrzeć dziennikarzom niezależnej gazety „Nasza Niwa”, wskazują, że poziom zaufania do głowy białoruskiego państwa spadł do niespotykanego dotąd poziomu 24 proc. Ankietę przeprowadzono w stolicy, ale na prowincji nie jest chyba wiele lepiej. W każdym razie prezydent na wszelki wypadek zakazał publikacji przedwyborczych sondaży. Pytanie tylko, na ile ta metoda okaże się skuteczna. Zmianę nastrojów w białoruskim społeczeństwie widać bowiem gołym okiem.

Przelana czara goryczy
Co sprawiło, że nieskorzy do masowych publicznych protestów Białorusini nagle zaczęli ustawiać się w długich kolejkach, by wesprzeć kandydatury konkurentów obecnego prezydenta? Przyczyn jest kilka – pierwsza to systematycznie pogarszająca się sytuacja gospodarcza, czego skutki coraz boleśniej odczuwają mieszkańcy kraju, drugą jest zlekceważona przez władze pandemia koronawirusa, która boleśnie obnażyła z jednej strony niedostatki białoruskiej służby zdrowia, z drugiej bezwstydne kłamstwa oficjalnej propagandy.
Kroplą przelewającą kielich goryczy okazało się niedopuszczenie do wyborów i aresztowanie popularnego blogera z Homla niejakiego Siarhieja Ciachanauskiego. Ten biznesmen przez 13 lat był właścicielem firmy kręcącej filmy reklamowe dla czołowych państwowych przedsiębiorstw. Rok temu stworzył w internecie kanał „Strana dla żizni” (Kraj do życia). Najpierw publikował na nim filmiki dotyczące problemów mieszkańców białoruskiej prowincji, potem zajął się polityką. Skrytykował sfałszowanie wyborów parlamentarnych, protestował przeciwko integracji z Rosją. Ostatecznie został aresztowany, a Centralna Komisja Wyborcza odmówiła rejestracji jego kandydatury w nadchodzących wyborach prezydenckich. Wtedy nieoczekiwanie pałeczkę po mężu przejęła żona, Swietłana. Jej komitet CKW zaakceptowała, natomiast Ciachanauski jako szef grupy zorganizował w drugiej połowie maja w stolicy i kilku innych miastach serię masowych pikiet, podczas których ludzie ustawiali się w długich kolejkach, by złożyć podpisy na listach poparcia dla Swietłany Ciachanauskiej. Przykład okazał się zaraźliwy. W pierwszy czerwcowy weekend w 30 białoruskich miastach i miasteczkach odbyły się przedwyborcze akcje popierające kontrkandydatów obecnego prezydenta.
Na razie Centralna Komisja Wyborcza zarejestrowała piętnaście z ponad 50 komitetów wyborczych (to swoisty rekord, pięć lat temu do wyborów zgłosiło się 10 kandydatów). Ile osób ostatecznie zmierzy się z Łukaszenką, dowiemy się w połowie lipca. Natomiast już dzisiaj warto zauważyć jedno: wśród ubiegających się o najwyższy urząd tym razem zabrakło przedstawiciela prozachodniej opozycji.

Kto zagrozi Łukaszence
W tej chwili za najpoważniejszego przeciwnika „Baćki” uważa się Wiktara Babarykę, ekonomistę, wieloletniego prezesa BiełGazprombanku, de facto należącego do rosyjskiego koncernu Gazprom (udział strony białoruskiej wynosi 1 proc.). W maju, gdy ruszyła kampania wyborcza, wspomniana na początku „Nasza Niwa” przeprowadziła ankietę, pytając czytelników, na kogo zagłosowaliby w wyborach – 50 proc. poparło Babarykę, 18 proc. Ciachanauskiego, a tylko 3 proc. Łukaszenkę. Oczywiście opozycyjne pismo trudno uznać za reprezentatywne, ale faktem jest, że zebranie wymaganych 100 tys. podpisów zabrało Babaryce raptem tydzień.
Problem w tym, że zarówno Babaryka, jak i w mniejszym stopniu Ciachanauski są ludźmi ze świata białoruskiej nomenklatury, których kariera związana była raczej z Rosją niż szeroko rozumianym Zachodem. Babaryka jest bankowcem wiele lat pracującym dla banku rosyjskiego Gazpromu, Ciachanaouski właścicielem dwóch zarejestrowanych w Moskwie firm – Studio Kompas i Kompas Production.
Wykorzystuje to zresztą w tej chwili sam Łukaszenka, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że jego przeciwnicy mogą być agentami Moskwy starającej się w ten sposób pozbyć się niepokornego „Baćki”, sprzeciwiającego się integracji z Rosją.

Między Kremlem a Zachodem
Rzeczywiście, od momentu gdy rosyjskie władze przystąpiły do bardziej zdecydowanych nacisków na ścisłe podporządkowanie sobie Białorusi, Łukaszenka zaczął szukać porozumienia z Zachodem. Było to o tyle łatwiejsze, że i Waszyngton, i Berlin z niepokojem przyglądały się zabiegom Kremla. W rezultacie białoruski przywódca symbolicznie wrócił na europejsko-amerykańskie salony. Przy czym Łukaszence w obronie nie tyle białoruskiej, co własnej niezależności pomogły pikujące ceny surowców energetycznych, które pozwoliły względnie tanio przełamać monopol rosyjskich dostaw ropy naftowej i gazu.
W tej sytuacji mieszanie się Kremla w obecne białoruskie wybory jest więcej niż prawdopodobne. Pytanie tylko, czy Moskwa naprawdę chce zaryzykować tak radykalną zmianę personalną. Obecny przywódca mimo wszystko gwarantuje lojalność w sferze najważniejszej, czyli bezpieczeństwa, a poza tym na drodze do autentycznego zbliżenia z Zachodem stoi jego charakter. Białoruski prezydent po pierwsze raczej nie jest w stanie zaakceptować autentycznych reform gospodarczych, po drugie dopuścić do istnienia realnej opozycji.
Tym, do czego w tej chwili zdaje się dążyć Kreml, jest skłócenie Łukaszenki z Zachodem, a to najłatwiej osiągnąć poprzez podgrzanie nastrojów białoruskiej ulicy.
Łukaszenka już raz dał się złapać w podobną pułapkę. W 2010 r. również mieliśmy do czynienia z prozachodnim zwrotem Mińska. Po prezydenckich wyborach doszło wówczas w Mińsku do protestów ulicznych, w trakcie których miał miejsce dziwny atak na jeden z budynków rządowych, z daleka pachnący prowokacją. Przestraszane władze brutalnie spacyfikowały protesty, nastąpiły masowe areszty i prześladowanie opozycji. Jakiekolwiek rozmowy z Zachodem zostały zerwane, skończyło się wprowadzeniem przez Unię Europejską i Stany Zjednoczone antybiałoruskich sankcji.

Siłowe rozwiązania, czyli droga donikąd
Wygląda na to, że tamte doświadczenia niczego Łukaszenki nie nauczyły. Prezydent tydzień temu zmienił rząd, zastępując ekonomistę człowiekiem związanym z resortami siłowymi. Demonstracje są pacyfikowane, zaczęły się areszty opozycji, a Łukaszenka strasząc współziomków przelewem krwi, niedwuznacznie daje do zrozumienia, że jakiekolwiek „majdany” będzie siłą tłumił w zarodku. Na efekty nie trzeba było długo czekać. 8 czerwca stały sprawozdawca Parlamentu Europejskiego ds. Białorusi Litwin Petras Austreviczius zaapelował do Komisji Europejskiej o zdecydowaną reakcję na represje białoruskich władz wobec przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego. Litewski eurodeputowany zasugerował, że jeżeli eskalacja przemocy nie osłabnie, UE powinna zastanowić się nad swoją dalszą polityką wobec Białorusi, z możliwością wprowadzenia sankcji włącznie. I o to właśnie chodzi Putinowi.
Ostatnio w Polsce pojawiły się głosy przekonujące, że w naszym interesie jest popieranie Aleksandra Łukaszenki za wszelką cenę, gdyż przy wszystkich swoich niedostatkach tylko on gwarantuje względną suwerenność Białorusi. Problem w tym, że białoruski przywódca nie bardzo daje sobie pomóc, sam wpędzając się swymi działaniami w sytuację bez wyjścia.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki