Logo Przewdonik Katolicki

Nie ma pieniędzy na dawny obóz

Monika Białkowska
fot. Sylwester Rutkowski

Kiedy my świętujemy Dzień Męczeństwa Duchowieństwa Polskiego, budynki, w których ginęli błogosławieni księża męczennicy, sypią się w gruzy. Na ocalenie pamięci nie ma pieniędzy.

Pierwszy na terenie Polski obóz zagłady w Działdowie lada chwila się rozsypie, a Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego odmawia środków na jego ocalenie.
 
Obóz męczenników
Dawne koszary w Działdowie zalewane są wodą. Zawaliła się już część stropów i ścian. Miejscowe władze próbują je ratować, ale to dla nich zbyt duże obciążenie finansowe – mała gmina po prostu nie ma takich pieniędzy. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego odmówiło wsparcia, choć w warunkach programu na rok 2020 akcent miał być kładziony przede wszystkim na obiekty o szczególnym znaczeniu dla dziedzictwa kulturowego.
W dawnych koszarach w Działdowie w 1939 r. powstał pierwszy na polskich ziemiach obóz – początkowo jeniecki, później dla przesiedleńców, ostatecznie obóz przejściowy KL Soldau. Tu ginęli polscy błogosławieni męczennicy: abp Julian Nowowiejski, bp Leon Wetmański, s. Maria Teresa Kowalska. Oprócz nich śmierć poniosło prawie 90 innych duchownych. Prawie 300 wywieziono dalej, między innymi do Dachau. Tysiącami ginęli tu również świeccy i siostry zakonne. Różne źródła mówią o 20–200 tysiącach więźniów i 3–30 tysiącach ofiar.
Przejściowy obóz w Działdowie został przeze mnie utworzony w tym celu, aby dokonać w sposób dyskretny koniecznej likwidacji aktywistów polskiego ruchu oporu” – mówił Otto Rasch, inspektor obozów w Działdowie. Dodatkowo wśród ofiar obozu znalazło się również półtora tysiąca Niemców z niepełnosprawnościami intelektualnymi.
 
Priorytety
Budynek jest duży, ma dwa piętra i długość kilkudziesięciu metrów. Fundamenty są zdrowe, ale rozpada się to, co budowane było z drewna, w tym część ścian wykonana z pruskiego muru. Samorządu Działdowa, mimo dobrych chęci, nie stać ani na jego remont, ani utrzymanie. Jest projekt przewidujący rewitalizację i zagospodarowanie obiektu tak, by pełnił nie tylko funkcję miejsca pamięci, ale też służył lokalnej społeczności. Jego wykonanie może kosztować nawet 20 mln złotych. Tych pieniędzy nie ma. Ministerstwo odmówiło nawet niewielkiego wsparcia na zachowanie obecnej substancji budynków. Bez tego historyczne miejsce za dwa czy trzy lata stanie się kupą gruzów. I trudno powiedzieć, czy ministerstwo uznało, że nie warto go ratować – czy według urzędników rzeczywiście większe znaczenie dla naszego dziedzictwa ma przywracanie stolarki w klasztornych krużgankach, restauracja kościelnych boazerii, odtwarzanie zabytkowej posadzki w kościele, na które to pieniądze w ministerialnym programie się znalazły.
 
To była Golgota
– To miejsce było dla mnie ważne od dzieciństwa – przyznaje Waldemar Krzyżewski, przewodniczący Rady Dziedzictwa Regionalnego w Przasnyszu. – Wychowywałem się w jego cieniu, wiedząc, że tam zginął mój dziadek, tam również siedział mój ojciec. Podobnie jak tata, miałem uraz i długo nie mogłem tam jechać. On nigdy się tam nie wybrał, nie zdobył się na odwagę. To było dla niego piekło na ziemi. Mnie dziś trudno jest zrozumieć, jak można o tym zapomnieć i żyć, jakby się nic nie wydarzyło. Kiedy ten budynek się zawali, pozbierają gruzy, założą trawnik, postawią w tym miejscu coś innego i ślad nie zostanie. A dla ludzi to była Golgota.
Józef Grotkowski, żołnierz Armii Krajowej, został aresztowany przez Niemców 26 grudnia 1944 r. razem z 200 innymi osobami z powiatu przasnyskiego. Osadzono go w Działdowie. Po zaledwie kilkunastu dniach, 17 stycznia, rozpoczęła się ewakuacja obozu. Mimo trwającego już bombardowania Niemcy popędzili więźniów do lasu i tam rozstrzelali. W lesie czekała już na nich wykopana wcześniej mogiła i drzewka, które miały ją zamaskować. Groby zamordowanych udało się odnaleźć dopiero w maju 1945 r. – Moja matka poszła tam szukać ciała swojego ojca – wspomina Waldemar Krzyżewski. – Miała wtedy 22 lata. Nigdy nie zapomniała widoku rozkopanej mogiły i ciał z roztrzaskanymi głowami. Ojca rozpoznała po swetrze, jaki sama zrobiła dla niego na drutach. Twarz miał zmasakrowaną przez kulę. W jego kieszeniach znalazła dwa parowane ziemniaki. Fetor unoszący się z grobu był tak straszny, że trudno było wytrzymać: żeby go choć trochę zagłuszyć, palono sosnowe gałęzie. Ludzie zmuszeni do wydobywania ciał z grobu wymiotowali albo mdleli.
 
Lata w jednej koszuli
Więźniem obozu w Działdowie był również ojciec Waldemara Krzyżewskiego, Tadeusz. Trafił tam jesienią 1944 r., w obozie spędził kilka miesięcy, potem w czasie ewakuacji udało mu się uciec. Wspominał potem głód i bicie przy każdej okazji. Kto nie wytrzymywał głodu i zaczynał jeść okruchy z podłogi, szybko umierał w bólach na krwawą biegunkę.
Jedna z sióstr zakonnych, która przeżyła, wspominała, jak patrzyła na chłopca, którego Niemiec bił kijem tak, by dokładnie obić mu nerki – do tego stopnia, że złamał na dziecku laskę.
Obóz w Działdowie nie był przygotowany na przyjęcie takiej liczby więźniów. To między innymi dlatego warunki życia w nim były skrajnie trudne. W jednej, ciasnej celi mieściło się nawet 40 osób. Ludzie spali na podłogach, na zgniłej słomie, w ubraniach. Wszędzie były pchły. Nie było wody do mycia, o praniu czy zmianie odzieży nie wspominając. W lutym 1940 r. do obozu wszedł ślusarz, żeby naprawić instalację. Wspominał potem: „Kiedy wchodziłem do piwnic, widziałem ludzi powiązanych drutem kolczastym po kilka osób w kupie, niektórzy z nich byli powiązani za szyję i umocowani do przewodów wodociągowych […] W jednej z piwnic widziałem również leżących na posadzce z cegły kilkunastu katolickich księży, którzy byli ubrani w odzież kapłańską. Księża byli tak wycieńczeni, że leżeli bez ruchu”.
 
Nic nie zostanie?
Opis sytuacji w obozie znajduje się również w postanowieniu o umorzeniu śledztwa, wydanym w 2007 r. przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Mowa jest tam o bezsensownych, poniżających i wyczerpujących ćwiczeniach fizycznych, jakim codziennie poddawano więźniów, i o długich godzinach, jakie musieli spędzać, stojąc na mrozie. Do jedzenia dostawali odpadki, znikome porcje chleba, zbożową kawę i zupę z brukwi. Jedli to rękoma ze wspólnych menażek. Jednocześnie musieli ciężko pracować przy budowie linii kolejowej lub w tartaku. Niemal przez cały czas trwały rozstrzeliwania – na placu apelowym, w piwnicach obozowych budynków czy w pobliskim lesie. Więźniów również wieszano, zabijano drewnianymi pałkami, ginęli rozszarpywani przez psy albo przykuci do rur w obozowych pomieszczeniach. Kiedy w 1941 r. w obozie wybuchła epidemia tyfusu, kilkaset osób zmarło, 300 chorych rozstrzelano.
Dokumentacja obozu została spalona podczas jego ewakuacji. Poza walącymi się budynkami nie pozostał po nim ślad. Nie zidentyfikowano również ofiar: Płock do dziś (poza symbolicznym) nie ma grobu swojego błogosławionego arcybiskupa.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Świadectwo o śmierci biskupów
Obóz Działdowo 1941 r.
 
Abp Antoni Julian Nowowiejski był biskupem diecezji płockiej od stycznia 1909 r. Przed wojną był również pierwszym w historii sekretarzem generalnym Episkopatu Polski. Na sercu leżało mu bardzo szkolnictwo katolickie, angażował się w działalność charytatywną, pisał prace z  historii i liturgii. Niemcy aresztowali go w 1940 r. – miał już wówczas 82 lata. Początkowo internowano go w Słupnie, następnie więziono w piwnicy obecnego ratusza w Płocku, wreszcie osadzono w Działdowie. Tam odmówił podeptania swojego biskupiego krzyża, który esesmani rzucili w błoto. Rozstrzelano go prawdopodobnie w lesie pod Białutami – przypuszczalnie 28 maja 1941 r. Jego szczątki nie zostały do dziś odnalezione i zidentyfikowane.
 
Bp Leon Wetmański był o 30 lat młodszy od abp. Nowowiejskiego. Jako ksiądz zajmował się uchodźcami, organizował sierociniec w Petersburgu i był ojcem duchownym w tamtejszymi seminarium. Potem w Płocku, opiekując się klerykami, zasłynął jako człowiek głębokiego życia religijnego – na sercu leżały mu zwłaszcza kwestie misji i abstynencji. Biskupem został wiosną 1928 r. Niemcy po raz pierwszy aresztowali go już 11 listopada 1939 r. Zwolniony po kilku dniach ponownie zatrzymany został w lutym 1940 r. Internowany w Słupnie potajemnie udzielił jeszcze święceń kapłańskich kilkunastu klerykom. Potem wraz z abp. Nowowiejskim trafił do Działdowa. Młodszy i silniejszy odprawiał tam nabożeństwa, wiedząc, że wraz z innymi księżmi przygotowują się na męczeństwo. O jego śmierci opowiadał świadek, Jan Grudziński:
 
„Rzecz działa się jesienią, pod koniec września, może na początku października. Było jeszcze ciepło. Tego dnia stan obozu, wypisany na drzwiach, wynosił 1282 osoby. Wszystkich więźniów ustawiono w dziwnym, innym niż zwykle szyku: dwójkami w długim rzędzie, ludzie w dwójkach stać mieli plecami do siebie. Więźniowie z cel wyszli w ubraniach, ale na placu wszyscy musieli się rozebrać. Ogłoszono, że zostaną zbadani, a każdy ma dokładnie pokazać lekarzom wszystkie symptomy choroby – chorzy na tyfus i źle się mający zostaną odesłani na kurację do swoich domów. W obozie pozostaną tylko zdrowi. Wielu uwierzyło w tę informację. Wybuchł entuzjazm. Wszyscy chcieli być chorzy. Komisja złożona z trzech lekarzy przechodziła między szpalerami, lekarze dotykali dłoni więźniów i sprawdzali ich języki. Ci pokazywali wszystkie autentyczne, ale i rzekome objawy choroby. Przegląd wykazał, że zdrowych jest niewiele ponad setka. Jako chorych zakwalifikowano tysiąc dwustu więźniów. Jeszcze na placu oddzielno jednych od drugich, zdrowym podano obiad, chorych zostawiono bez obiadu i kolacji.
 
Wieczorem na plac obozowy zaczęły wjeżdżać duże samochody bez okien, okute blachą. Więźniowie – znów nago, pod pretekstem udania się do łaźni – wprowadzeni zostali do samochodów. Ubito ich tam możliwie najciaśniej, potem zatrzaśnięto hermetyczne drzwi. Samochody jeździły przez całą noc. Rano na głównych drzwiach obozu wypisana była nowa liczba: stan 120 więźniów. Po południu do obozu wróciła grupa robocza więźniów. To oni opowiedzieli, czego byli świadkami. Wszyscy wywiezieni poprzedniego wieczora zostali zagazowani spalinami samojezdnych komór gazowych. Nikt nie przeżył, nikogo nie trzeba było rozstrzelać. Cała zbrodnia dokonała się po cichu. Ciała na samochodach były splątane, pokryte wymiotami, nasączone spalinami i tak zbite w całość, że trzeba je było rozdzielać narzędziami. Zrzucano je do głębokich dołów, a kiedy te wypełniły się po brzegi, przykryto je warstwą ziemi, którą zrównano z otoczeniem. Zaraz potem w tym miejscu posadzono las. Taki pogrzeb miał bp Leon Wetmański z Płocka i trzydziestu czterech księży oraz piętnaście sióstr zakonnych. Jan Grudziński, który porządkował celę księży, znalazł na podłodze kilkadziesiąt sutann, a na jednej z nich ułożoną – jak sam mówił – «czerwoną czapeczkę» biskupa z Płocka”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki