Czas epidemii to nie dokładnie to samo. Nadal są transmisje Mszy, a nawet komunia duchowa. A zamiast domowego uspokojenia zalewa nas medialne tsunami proroków internetu. To, co przeżywamy w czasie epidemii, nie jest więc świadomą rezygnacją ze wspólnej modlitwy, katechezy, a nawet liturgii. To tylko brak fizycznej możliwości, aby w niej uczestniczyć. Czy więc porównanie tego czasu do Wielkiej Soboty jest rzeczywiście trafne? I czy nie prowokuje tych, którzy widzą w tym karkołomne tłumaczenie aktualnych decyzji władz?
Dziura w wyobraźni
Wielka Sobota jest w katechezie Kościoła dniem przemilczanym. Mówi się o wieczerzy, krzyżu i zaraz o zmartwychwstaniu. Tak jakby ten jeden dzień był na przeczekanie. Jak ze zmarłym, który w kostnicy czeka na wyznaczenie daty swojego pogrzebu. Pewnie dlatego nie umieliśmy wytrzymać tej sobotniej ciszy, tego wolnego dnia od pracy tuż przed świętami, i zapełniliśmy go zwyczajem święconki. Zacnym teologicznie uzasadnieniem, a jednak w praktyce przeżywanym bardzo płytko. Ten dzień, między krzyżem a zmartwychwstaniem, nigdy w ich religijnej wyobraźni nie nabrał wystarczająco silnego znaczenia.
W odkryciu teologicznego przesłania Wielkiej Soboty we współczesnym Kościele największe zasługi ma szwajcarski teolog Hans Urs von Balthasar. To on, jako jeden z nielicznych teologów nowożytnej historii Kościoła, przypomniał znaczenie nie tylko cierpienia Chrystusa, ale także Jego śmierci. Nie tylko w takim sensie, że On naprawdę umarł, ale że trwał w stanie śmierci. Rozważał to, co wydarzyło się po złożeniu Chrystusa w grobie do czasu Jego zmartwychwstania. Co prawda na ten temat pisano już w starożytności, ale intensywnie powrócił on w czasach nowożytnych w nurcie luterańskiego protestantyzmu. Nigdy jednak nie wybrzmiał z taką intensywnością, z jaką ujął go Balthasar.
Opuszczony Chrystus
Teologii krzyża nie opracował sam. Była ona owocem przyjaźni z Adrienne von Speyr.
W próbach zrozumienia Wielkiej Soboty zwróciła ona jego uwagę nie tyle na samą śmierć, ile na stan trwania w śmierci Syna Bożego. Było to wyraźne przełamanie: umarł na krzyżu, ale tylko w swoim ludzkim ciele. Nie może przecież umrzeć Bóg, który jest źródłem życia. Mistyczka podkreśla jednak te wszystkie elementy Jego umierania, które pokazują, że o wiele bardziej cierpiał On duchowo niż fizycznie. Ani biczowanie i droga krzyżowa, ani przybicie do krzyża i rozdzierający klatkę piersiową ból nie były cierpieniem większym od tego bólu, jaki rozdzierał Jego serce. To dlatego z całą powagą, pisze Balthasar, należy potraktować krzyk umierającego Jezusa: „Boże, Boże czemuś mnie opuścił”.
Co jednak ten krzyk oznacza? Czy Syn Boży może być opuszczony przez Boga? Poza tym dlaczego nie nazywa Go swoim Ojcem? Czy Chrystus na krzyżu zwątpił?
Dla nas przeklęty
Jeśli przypomnimy sobie Jezusa płaczącego nad Jerozolimą, która nie poznała czasu swojego nawiedzenia, to zrozumiemy odrobinę to, co chce powiedzieć von Speyr. Jezus przeżywa głęboki smutek, który się powiększa w Nim spopniowo, aż do czasu Getsemani i ukrzyżowania. „Smutna jest moja dusza aż do śmierci” – żali się Jezus swoim uczniom podczas wieczerzy. Ciemność coraz bardziej ogarnia Jego myśli i uczucia, co najbardziej wymownie ukazuje scena modlitwy w Ogrodzie Oliwnym i krople krwi, które dramatycznie wyrażają jego lęk. Wołanie z krzyża jest szczytowym momentem tej wewnętrznej ciemności. Jej esencją nie jest jednak fizyczny ból. Gdy Chrystus umierał, to nie ból wypływający z ciała tak strasznie Go przerażał. Tym, co wypełniło Go tak strasznym poczuciem opuszczenia, było Jego własne serce, tyle że teraz wypełnione ciemnościami grzechów każdego człowieka, popełnionych w całej ludzkiej historii, także tych w przyszłości. To grzech, rozumiany jako duchowe odłączenie od Boga, stał się w pełni Jego udziałem. „On dla nas stał się przeklętym” – napisał dosadnie św. Paweł. Dlatego słusznie napisał Marcin Luter, że ból Syna Bożego po śmierci był jeszcze większy. Tam, spoczywając w grobie, On nie „odpoczywał w pokoju”, On przeżywał to, co jest konsekwencją życia człowieka odwróconego od Miłości.
Ciemna noc
Duchowe, a nie tylko fizyczne cierpienie Chrystusa było rzeczywistym współcierpieniem z człowiekiem grzesznym. Świadczą o tym ostatnie słowa Jezusa, w których ufnie powierza się Ojcu: „Ojcze w Twoje ręce powierzam ducha mego”. Była to więc modlitwa pełna wiary w istnienie Boga, który jest Jego Ojcem, a jednak pełna bólu, który po ludzku można opisać tylko tak: czuję się tak, jakby Ciebie nie było.
Balthasar uważa, że uprawniony jest taki opisowy język doświadczenia Chrystusa. Używało go wielu świętych i mistyków, którzy w zjednoczeniu z Chrystusem przeżywali, przynajmniej częściowo, to, co i On przeżywał na krzyżu i złożony w grobie: niewinni, pełni ufnej modlitwy, a jednoczesnie pełni bólu, jakby opuszczenia. I to ze strony nawet Boga. To właśnie z tego powodu swego czasu magazyn „Time” napisał, że Matka Teresa była ukrytą ateistką, bo w swoich zapiskach przyznała się do podobnego doświadczenia, do poczucia całkowitego opuszczenia przez Boga, a nawet braku poczucia, że On w ogóle istnieje.
W tradycji Kościoła św. Jan od Krzyża nadał temu stanowi duszy nazwę „noc ciemna”. Pojęcie utrwaliło się w tradycji i do dzisiaj znajduje swoje zastosowanie tam, gdzie niewinny człowiek cierpi, zadając pytanie Bogu: gdzie jesteś?
Nie maksymalizacja brutalności w scenach drogi krzyżowej – jak zrobił to w filmie „Pasja”, skadinąd bardzo pięknym, Mel Gibson – ale lektura duchowa mistyków przybliża nas najgłębiej do doświadczenia Chrystusa cierpiącego.
Zstąpienie i wstąpienie
Co jednak wydarzyło się w Wielką Sobotę? Czy był to tylko ból przedłużającego się krzyża? Można tak powiedzieć, ale należy zaraz dodać, że tradycja Kościoła ujęła tę biblijną scenę w prawdę wiary mówiącą o zstąpieniu Chrystusa do piekieł. I wydaje się, pisze Balthasar, że Syn Boży nie leżał, ale gdzieś poszedł, mówiąc trochę kolokwialnie. W rzeczywistości język biblijny mówiący o „wstąpieniu” Chrystusa do Ojca, tuż po zesłaniu Ducha Świętego, tutaj odnajduje swoje odwrócone znaczenie. Jeśli umarły Syn Boży powrócił do jedności ze swoim Ojcem w niebie przez „wstąpienie”, to drogą przeciwną, odłączeniem od Boga, musi być „zstąpienie”. Wyznanie wiary Kościoła wyraża dokładnie tę prawdę: Chrystus nigdzie po śmierci nie chodził, nie zmieniał miejsca, ale jako umarły spoczywał w grobie. A jednak to właśnie wtedy i właśnie tam, w Jego umarłym ciele, okazał się Zbawcą, solidaryzował się z tymi, którzy się od Boga oddalili. I nie chodzi po prostu o ich brak wiary, ale życie w jakimkolwiek stopniu zaprzeczające miłości, a więc ostatecznie życie każdego człowieka. Bycie umarłym Syna Bożego oznacza więc bycie sercem z tymi, którzy z powodu grzechu i śmierci przeżywają ciemność tego oddalenia.
Nadzieja dla wszystkich
Tradycja Kościoła bardzo ostrożnie nazwała ten stan duszy, jaki Chrystus w sobie przeżywał. Mówi się o piekłach lub otchłani, ale nie o piekle. Nie o potępionych, bo tych Chrystus podnieść do Ojca już nie może. Otchłań więc miałaby symbolicznie mówić o duszach tych, którzy umarli i byli w jakimkolwiek stopniu grzesznikami, ale proszącymi o zbawienie. Tymi, którzy nie odwrócili się całkowicie od Boga. Stąd ten symboliczny podział zachował się Katechizmie i mówi o miejscach: piekło i piekła. W piekłach Jezus był, ale nie w piekle, nie z potępionymi. Balthasar pyta jednak: jeśli to, co Chrystus przeżywał w stanie swojej śmierci jako zjednoczenie duchowe z każdym człowiekiem w jego grzechu, to mógł pominąć potępionych? Bo nawet jeśli potępieni odrzucacją tę Jego solidarność i nie chcą życia wiecznego w Bogu, i z tego powodu go nie otrzymają, to znaczy, że ich dusze zostały przez „zstępującego” do piekieł Chrystusa ominięte?
Dla Balthasara oczywiste było więc to, że tradycja biblijna i późniejsza tradycja Kościoła, pogłębiona duchowo przez mistyków, mówi o jedności Chrystusa dokładnie ze wszystkimi grzesznikami, tyle że część z nich, nazwana potępionymi, odrzuca tę solidarność, odrzuca dar zbawienia.
Ale i tu Balthasar zadaje kolejne pytanie: czy możemy być więc pewni, że potępieni w ogóle istnieją? Czy nie jest tak, że spotykając miłość Boga, tę niezwykłą łaskę zjednoczenia Chrystusa ukrzyżowanego i pogrzebanego z każdym grzesznym człowiekiem, ten każdy człowiek ostatecznie nie powie Bogu „nie”? Balthasar nie odpowiada twierdząco, pozostawia natomiast sobie prawo do nadziei, że faktycznie wszyscy kiedyś powiedzą Bogu „tak”.
Czas wielkiego sabatu
To niezwykłe opowiadanie o Chrystusie pogrzebanym – który w stanie śmierci nie tyle czeka, ile współcierpi i zbawia umarłych grzeszników – jest zadziwiającym odkryciem Wielkiej Soboty. Jest zaproszeniem, aby jak Zbawiciel, cały czas epidemii, ale szczególnie tegoroczną Wielką Sobotę, przeżywać w jedności z wszystkimi, którzy żyją w ciemości grzechu. Pamiętając, że cisza Wielkiej Soboty jest świadomą rezygnacją Kościoła z wszelkiej liturgii – pamiętając, że wieczorna wigilia należy już do Wielkanocy – jest znakiem całkowitego ogołocenia Kościoła na wzór umarłego Zbawiciela.
Nie chcę przesadzić w interpretacji epidemii w kategoriach ciemnej nocy. Nie wiem, skąd epidemia przyszła i jakie będą jej konsekwencje dla życia duchowego ludzi w Kościele i dla całej ludzkości. Możemy jednak pomyśleć o zbliżających się świętach także w taki oto sposób: dzięki koniecznemu wycofaniu z kościoła nie mamy bezpośredniego dostępu do litrugii, a przez to niejako wciąż celebrujemy Wielką Sobotę, blisko Chrystusa leżącego w grobie. Jest oczywiście trasmisja Mszy i jest komunia duchowa, ale jest również to doświadczenie opuszczenia.
---
W tym roku jest więc szansa, aby lepiej zrozumieć i przeżywać właśnie Wielką Sobotę. I w świetle znaczenia tego dnia, który nam mówi o Kościele rezygnującym ze Mszy i Komunii ze względu na opuszczonego Chrystusa, poczuć się powołanymi do towarzyszenia Chrystusowi opuszczonemu. I nawet jeśli nie rozumiemy, jak być w ten sposób współuczestnikami w zbawieniu świata. Choćby przez obudzoną w sobie miłosierną miłość, taką, jaką ma do wszystkich Chrystus, która nie pozwala wykluczać nikogo. Nie pozwala poczuć się lepszym z powodu przynależności do Kościoła, a nawet swojej głębokiej wiary, ale dokładnie odwrotnie, w imię tejże wiary współodczuwać ze wszystkimi, nawet największymi grzesznikami. I po prostu ich kochać. Nikogo nie stawiać poza nawias swojego życia i pragnienia: aby wszyscy byli jedno. Czy nie jest w tym zapowiedź jakiejś nowej popandemicznej cywilizacji?