Logo Przewdonik Katolicki

Polskie dróżki

Dominik Robakowski
fot. Tomasz Gzell/PAP

Na tej drodze krzyżowej usłyszymy kukułkę zwiastującą zbliżającą się śmierć. Zobaczymy Zachariasza siedzącego na dębie, chcącego ostatni raz zobaczyć niewinnie skazanego. Jest takie miejsce, całkiem niedaleko, gdzie tysiące ludzi co roku idzie za Chrystusem, szukając siebie na dróżkach polskiej Jerozolimy.

Ciągle pod górę. Spoceni, zasmuceni, rozmodleni. Przez ponad 400 lat tysiące śladów, krok za krokiem, powtarza ostatnią drogę Jezusa. W Kalwarii Zebrzydowskiej tzw. dróżki Pana Jezusa liczą 28 stacji. W tym roku historia ukrzyżowania zacznie się w Wielką Środę o 20.00 sceną uczty u Szymona i trwać będzie przez kolejne dni. W Wielki Piątek, wraz ze wschodem słońca, zbierzemy się na sądzie u Kajfasza, by trwać przy Nim aż do końca. 

Stacja pierwsza: decyzja
4600 mieszkańcow – tyle liczy miasto, które nazwę zawdzięcza Mikołajowi Zebrzydowskiemu. Po buncie przeciwko Zygmuntowi III Wazie odsunął się od polityki. Dwa lata później zmarła mu żona. Coraz chętniej spędzał więc czas w ufundowanym przez siebie bernardyńskim klasztorze kalwaryjskim. Sam często obchodził Dróżki, oddając się rozważaniu Męki Pańskiej. Kiedy zmarł, tą samą drogą szedł jego syn Jan, równie pobożny jak ojciec. Dziś ścieżkami polskiej Jerozolimy podąża w Wielkim Tygodniu nawet 1,5 mln ludzi. 
Czy turysta, przyjeżdżając tu, może chcieć zobaczyć tylko kościoły i kapliczki? Czy może przejść obojetnie obok rzeźby biczowanego Jezusa? Po co w ogóle iść? „Czy mam iść za Nim? Nie, coś mnie wstrzymuje. Mistrz jest dla mnie coraz bardziej niezrozumiały, coraz mniej mnie pociąga… ciągle mówi o rozłączeniu, śmierci, o krzyżu… Muszę się zastanowić, czy nie lepiej wycofać się z tego towarzystwa na czas, póki jeszcze nie jest za późno…”.Pytania i wątpliwości Judasza wypowiedziane na tutejszym wzórzu podczas misterium w Wielką Środę dotyczą każdego z nas wchodzącego na drogę Wielkiego Postu. 
„Kalwaria ma w sobie coś takiego, że człowieka wciąga. Co się do tego przyczynia? Może i to naturalne piękno krajobrazu, który się stąd roztacza u progu polskich Beskidów...”. Patrząc na twarze uczestników i senny krajobraz, który odbija się w ich oczach, trzeba przyznać Janowi Pawłowi II rację.  

Stacja druga: pragnienie 
Nabożeństwo drogi krzyżowej kształtowało się na przestrzeni lat, a jego początki związane są z pielgrzymkami chrześcijan do Jerozolimy. Pątnicy, próbując naśladować Chrystusa, bardzo często chcieli robić to także dosłownie, przemierzając o własnych siłach ostatnią ziemską drogę Zbawiciela. Szczególny rozwój nabożeństwa nastąpił w XIV w., gdy opiekę nad miejscami świętymi w Jerozolimie objął zakon franciszkanów. Wtedy to doszło do połączenia dwóch nabożeństw – „dróg”, czyli przejścia z pretorium Piłata na Golgotę, oraz nabożeństwa upadków, któremu zawdzięczamy trzy charakterystyczne stacje. Droga krzyżowa z czasem zyskała coraz większą popularność, choć trzeba przyznać, że jej ostateczny kształt i liczba stacji wyłoniły się dopiero w XVII w. Z czasem nabożeństwo zaczęto organizować w kościołach także poza Ziemią Świętą. Prawdziwym przełomem była jednak książka holenderskiego ks. Christiana 
Kruika van Adrichema, który pod koniec XVI w. nie tylko opisał wygląd Jerozolimy z czasów Jezusa, ale także podał dokładne odległości pomiędzy poszczególnymi miejscami związanymi z życiem Jezusa. To dało impuls do powstawania w całej Europie pierwszych kalwarii.  To samo dzieło zainspirowało także Mikołaja Zebrzydowskiego, który stworzył najstarszą polską kopię Jerozolimy. Swoją pasją i pragnieniem bycia z Bogiem zaraził nie tylko rodaków. Na Śląsk zaczęli przyjeżdżać pielgrzymi z całej Europy, by odpokutować grzechy, a wśród gór i lasów przemyśleć swoje życie. 

Stacja trzecia: czuwanie 
Jezus wychodzi od Kajfasza prowadzony przez żołnierzy w blasku fleszy. Tłum głośno skanduje: „Chcemy Barabasza!”. Nie wiadomo już, czy krzyczą tylko aktorzy, czy też pielgrzymi. Niektórzy czekają na trasie, żeby zobaczyć jak mija ich Jezus niosący krzyż. Jak jerozolimscy gapie, którzy do końca nie rozumieją, ale nie mogą oderwać oczu. Chcą zrozumieć, dotknąć kawałka Jego płaszcza, pojąć to, co niepojęte. I znależć ten moment, kiedy wśród przepychanek, zimna i błota, w oku kamery skierowanej prosto na nas poczujemy, po co tu jesteśmy. 
Niektórzy przecierają oczy ze zmęczenia, zasypiają w kościelnych ławkach. Byli przed 6.00, żeby być blisko, ale też żeby znaleźć miejsce parkingowe, zdążyć zjeść kanapkę i wypić kawę z termosu. Przyjeżdżają po raz piąty, dziesiąty i czterdziesty do swojej Jerozolimy. Niektórzy mówią, że to dla nich najważniejszy dzień w roku. Że nie ma dobrej spowiedzi bez kalwarii. I że im ciężej tym lepiej. 
W misterium bierze udział około 150 aktorów. I mimo że co roku powtarzają te same kwestie, to jednak zawsze wszystko widzimy inaczej. Po własnym dramacie mamy ochotę podnieść klęczącego Judasza, widząc jego łzy. Rozumiemy Maryję, która cierpi, bo traci syna. Chyba najczęściej jednak widzimy swoje odbicie w przestraszonych apostołach, bezlitosnych żołnierzach, niechętnym do pomocy Szymonie. 
Najwięcej emocji wzbudza jednak sam Jezus (od dwóch lat w Jego rolę wciela się któryś z  kleryków pierwszego roku seminarium). Obserwujemy Go, jak idzie na śmierć, krok za krokiem. Podobnie zmierza do niej każdy z nas.  

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki