Oczywiście tamta scena miała w sobie coś nadzwyczajnego. Krył się w niej niepokój o losy Polski. Chodziło o ofiarę politycznego zamachu Gabriela Narutowicza. Idący ulicami Warszawy pogrzeb trzeciego premiera wolnej Polski Jana Olszewskiego był bardziej zwyczajny. Żegnaliśmy polityka prawie 89-letniego, który odszedł można by rzec naturalną koleją rzeczy.
Nie odbierało mu to jednak patosu. Bo żegnaliśmy też kogoś, kogo biografia była historią Polski po II wojnie światowej. Miałem takie skojarzenie, idąc za trumną: odchodzi kawałek dawnej Polski, jeden z ostatnich. Człowiek, który dobrze pamiętał czasy przedwojenne, tym lepiej II wojnę światową. Który zdążył być w Szarych Szeregach, po wojnie szukać ratunku dla Polaków w młodzieżówce Mikołajczykowskiego PSL usiłującego zatrzymać komunistów wyborczą kartką. I który potem na każdym etapie próbował poszerzać przestrzeń wolności: jako dziennikarz, adwokat, inicjator niezależnego życia społecznego. A po roku 1989 był ważnym uczestnikiem sporu o kształt Polski.
Oczywiście Olszewski był od lat nieczynny, młodzi ludzie słabo go już pamiętali, wszyscy za słabo korzystaliśmy z jego doświadczenia. A jednak on chyba miał świadomość wagi swojego obowiązku, aby tego doświadczenia używać. Kto chciał, ten go słyszał. Zarazem historia Olszewskiego to dzieje polskiej inteligencji, tej bardziej lewicowej, niepodległościowej, ale wadzącej się z Kościołem i dochodzącej do niego w końcu. Można więc mówić o wielu symbolicznych wymiarach tego pogrzebu.
Nie wdaję się z reguły w takie licytacje, ale przykro mi było z powodu nieobecności tylu ważnych polityków szeroko rozumianej drugiej strony: prezydentów, premierów, liderów partii. Uwaga Marcina Kierwińskiego z PO, że ludzie PiS zmienili ten pogrzeb w partyjny wiec, była niemądrą małostkowością. A jaką naturę miał niedawny pogrzeb Pawła Adamowicza, gdzie pojawili się obecny prezydent i premier, choć mnożyły się tam wystąpienia niemal wprost kierowane przeciw nim? Każdy pogrzeb polityka jest apoteozą jego poglądów i osiągnięć. Na każdym pierwsze skrzypce grają tych poglądów zwolennicy. Jarosław Kaczyński przyszedł na pogrzeb Tadeusza Mazowieckiego, bo tak się po prostu godzi. Kolejny sygnał, że Polska nie staje się lepsza, a w tym pogrzebie był zakodowany niepokój o przyszłość. Tym bardziej wdzięczność należy się tym, którzy jak Jerzy Buzek, były premier dziś polityk PO, czy jak Bogdan Borusewicz, na pogrzebie się pojawili. Może tylko z obowiązku, ale właśnie ich wypełnianie czyni nas ludźmi cywilizowanymi. Stojąc w katedrze na żałobnej Mszy, widziałem wieloletnią dziennikarkę „Gazety Wyborczej” Ewę Milewicz, która lata całe Olszewskiego krytykowała. Jej było szczególnie ciężko, porusza się na wózku. I przybyła do niego choćby jako do dawnego obrońcy całej antypeerelowskiej opozycji, w której ona uczestniczyła.
A równocześnie pośród powodzi słów o polityce Jana Olszewskiego mnie najbardziej poruszyły uwagi warszawskiego biskupa pomocniczego Michała Janochy, siostrzeńca Olszewskiego. On umiał się znaleźć, przypominając, że całkiem niedawno jego wuj apelował o pojednanie stron wojny polsko-polskiej – po zabójstwie Adamowicza właśnie. Olszewski, mocno przecież zaangażowany w polityczne bitwy i mocno w nich pokrzywdzony, zostawił nam klarowne posłanie, testament. Boję się, że nie będziemy umieli z niego skorzystać.