Biskupowi Wyszyńskiemu ponoć wcale nie uśmiechało się, żeby być prymasem w Gnieźnie. To połączenie Warszawy z Gnieznem miało bardziej mu ciążyć niż go cieszyć.
– W 1948 r. po śmierci kardynała Hlonda kardynał Sapieha zwołał biskupów do Krakowa i jedną z kwestii, które wówczas podjęto, był problem unii personalnej Gniezna i Warszawy. Za jej rozdzieleniem opowiadał się mocno ówczesny biskup lubelski Stefan Wyszyński, który był przekonany, że przy dwóch tak dużych metropoliach niemożliwe jest, by posługiwał w nich jeden biskup. Papież Pius XII zdecydował jednak inaczej, a Wyszyński został mianowany arcybiskupem gnieźnieńskim i warszawskim. Jego wielkość objawiła się już podczas ingresu – bo choć jego osobiste zdanie nieco wcześniej było inne, po nominacji starał się rozumieć decyzję papieża. W liście na ingres pisał: „Stolica Apostolska wczuła się w głębokie nurty dziejowe naszego narodu i dlatego związała latorośl odradzającej się Warszawy z krzewem winnym – Gnieznem, aby nowa Polska nadal budowała z żywych i wybranych kamieni”. Potem już w czasie ingresu mówił, że zrozumiał decyzję papieża. To mnie zawsze bardzo poruszało i jest niezwykle ważne: jeśli ktoś w mówieniu o prymasie Wyszyńskim pomija Gniezno albo je deprecjonuje, prawdopodobnie nie zna po prostu tych tekstów.
Też nie znałam tej myśli, a jest piękna: Gniezno, które przetrwało, od relikwii św. Wojciecha ma dawać życie podnoszącej się z gruzów Warszawie. Dziś byśmy powiedzieli: być kroplówką, która da Warszawie siłę stanąć na własnych nogach.
– I Warszawa stanęła na własnych nogach, ale to właśnie w Gnieźnie są nasze korzenie. I Prymas Tysiąclecia doskonale to rozumiał. Rozumiał to również Jan Paweł II, który najpierw pozostawił wybór prymasowi Glempowi, spodziewając się, że ten wróci jednak do Gniezna – potem zastosował salomonowe rozwiązanie, czyniąc go „kustoszem relikwii św. Wojciecha” – a we wszystkich pismach do mnie nazywając zawsze instytucje gnieźnieńskie „prymasowskimi”. Dla mnie to był dowód, że w rozumieniu Jana Pawła II prymasostwo nadal związane powinno być z Gnieznem. Papież Benedykt XVI to potwierdził.
Mija właśnie dziesięć lat od dnia, w którym został Ksiądz Arcybiskup prymasem Polski, po raz pierwszy od lat urzędującym w Gnieźnie, już bez kontekstu Warszawy – prymasem na zaledwie siedem miesięcy. Wcześniej toczył Ksiądz Arcybiskup wieloletnią walkę o to, by tytuł prymasa wrócił do arcybiskupów gnieźnieńskich. Po czasie: warto było?
– W moim przekonaniu tak. Przede wszystkim ze względu na symboliczne znaczenie Gniezna w kontekście dziejowym. W czasie zaborów nie było Polski, ale był prymas. Zaborców strasznie to raziło, zakazywali używania tego tytułu. Kardynał Ledóchowski go nie używał, ale w czasie Soboru Watykańskiego I usiadł wśród prymasów, więc po powrocie został wtrącony do więzienia. Dla Polaków w czasie zaborów więc – i później w czasie komunizmu – prymas był symbolem jedności. Polacy żyjący poza krajem, którzy w czasie wojny ryzykowali własnym życiem, czuli się opuszczeni przez swoich, na obczyźnie próbowano ich wykorzenić. Dla nich również prymas był kimś niezwykle ważnym i cenili go sobie jako znak jedności. Po wojnie mieliśmy takich prymasów, jakich mieliśmy, ich autorytet ogromnie wzrósł: w czasie komunizmu Wyszyński był przecież faktycznym ojcem narodu i to, co on powiedział, było wyznacznikiem dla wszystkich. To jest historia, której nie można ani zapomnieć, ani lekceważyć.
Dziś jednak żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości. Emigracja wygląda zupełnie inaczej, nie ma zaborców, nie ma komunizmu, nie ma takiej osobowości jak prymas Wyszyński.
– I Kościół też ma charakter coraz bardziej kolegialny: władza w nim sprawowana jest przez biskupów w jedności z papieżem i pod jego przewodnictwem, ale ten biskup również pozostaje w łączności z kapłanami i świeckimi w swoim Kościele. Taka jest wizja Kościoła po Soborze Watykańskim II. Powojenni prymasi byli jeszcze przewodniczącymi Konferencji Episkopatu Polski – dziś to już tak nie wygląda. Wpisujemy się w ten sposób w kolegialną wizję Kościoła posoborowego. W różnych sprawach biskupi mają różne zdania i mają do nich prawo. Powinni jednak wszyscy zgodnie akcentować przede wszystkim dobro Kościoła – i być dla wszystkich.
A może nadal nie dorośliśmy więc do wizji Soboru? Czekamy na beatyfikację prymasa Wyszyńskiego, dzierżącego władzę w jednym ręku, od obecnego prymasa oczekujemy, że rozsądzi, rozstrzygnie, ukarze. Chcemy w Kościele silnej władzy czy kolegialności?
– Jeśli chodzi o mentalność, jesteśmy za silną władzą. Kardynał Wyszyński jako prymas i przewodniczący Konferencji Episkopatu miał jednocześnie władzę jurysdykcyjną. Dziś mówimy wyłącznie o prymasie honoru. To sytuacja bardzo delikatna, bo współczesny prymas nie może nikomu niczego nakazać ani niczego egzekwować. Ma reprezentować racje eklezjalne, religijne, teologiczne. Mnie też jeszcze proszą czasem, żebym wygłosił swoje stanowisko – ale pomijając nawet to, że jestem emerytem, to nie jest ta rola. Prymas nie może zajmować stanowiska w kwestiach dyskusyjnych głównie dlatego, że dochodzą tam do głosu racje polityczne. Kiedy zaczyna z nimi polemizować, degraduje siebie do roli polemisty. Rozumiem ludzi, którzy o taki głos proszą: to wynika głównie z tego, że nauczanie prymasa nie jest słyszalne, nie mówi się o nim w mediach, bo przecież tam dobrze słychać tylko głosy skrajne.
Olbrzymia większość społeczeństwa ma wciąż wizję prymasa Wyszyńskiego. To były inne czasy i na tamte czasy Opatrzność znalazła dla nas takiego człowieka. Dziś ważniejsze jest, żeby biskupi niekoniecznie mówili jednym głosem – ale żeby mówili w jednym duchu. To niestety wciąż pozostawia wiele do życzenia, niektórzy dają się ponieść, stając się polemistami. Prywatnie mogę mówić, co chcę, mam prawo, jestem obywatelem. Ale w Kościele jestem dla wszystkich i nie mogę iść za opinią, która zrazi połowę wiernych – jeśli opinia ta dotyczy rzeczy drugorzędnych.
Ale jak w takim razie być zwornikiem jedności? I co oznacza mówienie „w jednym duchu” w przypadku biskupów?
– W kwestiach teologicznych nie ma tu żadnego sporu. W kwestach społeczno-politycznych jest rozwiązanie. Istnieje przecież i działa zespół ekspertów – fachowców, którzy nad poszczególnymi tematami powinni pracować w imieniu episkopatu, a biskupi powinni to przyjmować. To są ludzie świeccy, którzy mają prawo i umiejętność nazywania rzeczy po imieniu, w spokojnym tonie, rzeczowo i z dodatkową motywacją religijną. Episkopat dostaje od nich propozycję, dyskutuje, wprowadza ewentualnie jakieś zmiany czy uzupełni, a potem publikuje to jako dokument, czyli swoją opinię na dany temat. W ten sposób powstał na przykład dokument o patriotyzmie.
Świetny zresztą. Ale zupełnie nie przebił się do szerszej świadomości.
– Ale jest i nie można udawać, że go nie ma – że Kościół w Polsce jednoznacznie się na ten temat nie wypowiedział. Takich rzeczowych dokumentów na różne ważne tematy jest zdecydowanie za mało, a za dużo polemik, emocji i osobistych poglądów.
Czy to nie oznacza, że najpierw biskupi potrzebują rekolekcji z kolegialności?
– Prawo jest takie, że ordynariusz ma głos wiążący w diecezji. Kiedy episkopat wydaje jakiś dokument, biskup może go podpisać albo nie. Jest tu jednak druga strona, którą bym nazwał brakiem duchowości czy mentalności wspólnotowej – starania, żeby różnic miedzy biskupami było jak najmniej. Każdy czuje się gospodarzem w swojej diecezji, na konferencji episkopatu wypowie swoje zdanie – a polemika tam bywa bardzo mocna i rzeczowa – i czuje się usprawiedliwiony. Jeśli jednak nie ma dialogu, jeśli to, co budzi wątpliwości, po prostu się usuwa albo tego nie zauważa, efekty są mocno wygładzone: żeby były przyjęte jednogłośnie. Dopóki byłem wewnątrz i brałem w tym udział, tego nie zauważałem. Teraz czytam i się zastanawiam: i co oni powiedzieli? I po co? Ale żeby było inaczej, potrzebna jest rozmowa, dialog potraktowany bardzo serio. Nawet jeśli nie wszyscy widzą jego potrzebę, on owocuje.
Mam wrażenie, że również w Kościele tak okopaliśmy się na swoich pozycjach, że na dialog nie ma miejsca. Wszyscy uważamy, że walczymy o pryncypia, a w kwestii pryncypiów nie idzie się na kompromisy. Ci, którzy apelują o dialog, są heretykami kwestionującymi odwieczną naukę Kościoła.
– Są głosem wołającego na pustyni. To wielkie nieszczęście, bo kiedy ze sobą nie rozmawiamy, jedyną alternatywą jest walka. Jako Polacy nie mamy mentalności demokratycznej. Nie mamy również pozytywnej wizji wolności. Nasza wolność jest zawsze przeciwko komuś, jest walką – nie jest wolnością do czynienia czegoś pozytywnego. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że uogólnienia są nieprawdziwe, że nie wszyscy i nie wszędzie, że są wyjątki. Ale całościowo taki jest właśnie nasz obraz.
Dziś nawet papieżowi nie ufamy. Powtarzamy w Kościele, że „zawsze było inaczej” i nie dajemy się poprowadzi tam, dokąd nas Piotr prowadzi.
– I to właśnie papież nazywa klerykalizmem. Nam to słowo się bardzo źle kojarzy, bo w czasach komunizmu było używane jako obelga, ale dla papieża to po prostu mentalność zawodowa, poczucie wyjątkowości i wyłączenia od reszty wspólnoty dlatego, że stoi za nami autorytet nie własny, ale instytucji. Dziś idzie to na szczęście w kierunku normalności. Wszystko zaczyna się od człowieka. Jeśli ktoś jest godny zaufania, dobry, prawy, szlachetny i wiarygodny, może zbudować wszystko. I to dotyczy wszystkich, i księdza, i biskupa, i papieża. Niech pani zwróci uwagę na duże grupy młodych, którzy angażują się nie dlatego, że urodzili się w środowisku katolickim, ale dlatego, że są do tego naprawdę wewnętrznie przekonani. To jest przyszłość Kościoła.
U nas raczej wciąż żywa jest wizja katolicyzmu instytucjonalnego, strukturalnego. Kościół z czasów kardynała Wyszyńskiego może jeszcze odżyć? Zapełnią się kościoły, masowo pójdziemy na wielkie procesje?
– Nie. Jeszcze niektórzy politycy w to wierzą. Mają formację z czasów Piłsudskiego i chcą budować Christianitas, wielką chrześcijańską cywilizację europejską. To pomysł zupełnie chybiony, ludzie są dziś zupełnie inni niż w średniowieczu, jesteśmy w zupełnie innym miejscu historii. Dziś musimy zrobić wszystko, żeby ludzie osobiście żyli wiarą i podejmowali decyzje motywowane wiarą, a nie ograniczone przez prawo. Zaczynamy w zasadzie od początku. Wielki kardynał Ratzinger w 1968 r. napisał, że przyszłością Kościoła będą małe, dynamiczne wspólnoty ludzi, którzy ukochali Chrystusa i są zafascynowani Chrystusem. Spotkała go za to straszna krytyka. Dziś wszyscy sobie te słowa przypominają i do nich wracają. Musimy tylko pozostać czujni, w jakim kierunku to będzie szło, i dobrze czytać zadania Kościoła w nowym czasie. Mnie już mało dziwi. Przeżyłem wielki przełom, byłem na czterech synodach światowych i tam sobie uświadomiłem, jak specyficzny jest Kościół w Polsce…