Nie jesteśmy „grupą rekonstrukcyjną Pana Boga”. Jesteśmy (czy naprawdę) zakochanymi, przebierającymi nogami przed drugą randką z miłością naszego życia. Do wszystkich, w których to, co przed chwilą przeczytali wzbudziło pełne politowania żachnięcie, wyśmiewający sentymentalizm uśmiech: jeśli nie mam racji, zidentyfikujcie mi, w swej łaskawości, inny rdzeń, inną zasadę chrześcijaństwa. Przecież jeśli tego w nas nie ma, możemy być wybitnymi specjalistami od seksuologii, bioetyki, społecznej sprawiedliwości, edukacji albo budownictwa, ba – nawet dobroczynnej działalności, co z tego jednak czyni nas chrześcijanami? Nie ma eklezjologii bez eschatologii. Kościół, którego horyzont kończy się na ścianie doczesności, jest żałosną parodią Kościoła (co w wielu miejscach wyraźnie dziś widać), a nie wspólnotą ludzi w drodze na spotkanie Żywego Baranka. A co ma z tym wspólnego ów nazaretański obrazek Maryi czy jej męża Józefa, wołających Syna do spania czy na obiad? Ano właśnie, że znowu to samo: jeśli nasze życie nie będzie jak gąbka nasączone wołaniem Go, utkane nie do rozplątania z naszej za Nim tęsknoty przeżywanej nie obok, nie ponad, ale w samym środku naszej codzienności – całe nasze chrześcijaństwo stanie się (w wielu zakątkach Polski już się staje) wyłącznie kulturowe, kultowe, a w istocie jałowe, bezpłodne.
Koniec świata
Wrócę raz jeszcze do tak bardzo spłycanej i redukowanej dziś do serii katastroficznych pejzaży Apokalipsy. Zapytajcie dowolnego chrześcijanina: czym zaczyna się Pismo Święte? Bezbłędnie opowie o opisie stworzenia tego świata, może nawet wyliczy, pamiętając ze szkolnej katechezy: którego dnia światłość, którego dnia ryby. Zapytajcie go jednak, czym Pismo Święte otaczane u nas znów taką atencją (bo nie zawsze tak było, jeszcze ze sto lat temu Biblię mogli czytać w zasadzie głównie księża, tzw. szeregowych katolików formowano w idiotycznym lęku, że częsty kontakt ze Słowem oznacza protestantyzm) się kończy? Jakie jest to ostatnie zdanie Biblii – ta pałeczka, którą przekazuje nam w sztafecie ostatnie pokolenie tych, co widzieli Go na własne oczy, chodzącego po naszej ziemi? „Przyjdź, Panie Jezu”. „Marana tha!”. Zapraszam teraz: idźcie i spróbujcie powiedzieć współczesnym polskim katolikom, żeby zaczęli (robią to zresztą, jak już wspomniałem, za każdym razem, kiedy odmawiają „Ojcze nasz”, nie zdają sobie jednak z tego sprawy) szczerze modlić się o koniec świata. Co usłyszycie? „Marsz do psychiatry! Koniec świata?! Ale że dziś?! Przecież ja właśnie jutro mam podwyżkę! Wyjazd na wakacje! Lekarza!”. „Przyjdź, Panie Jezu! Tylko jeszcze nie teraz” – przyzywa swojego Pana nasz współczesny Kościół.
Czego się boi? Ano tego, o czym pisałem już wyżej. Boga odległego. Boga jak ze skandynawskiej mitologii (to jest jednak tragedia, gdy naszpikowaną symbolami i wielopoziomowymi metaforami poezję chce się czytać dosłownie). W której przy końcu świata w dolinie Armageddon wojska szatana toczą bój z wojskami Chrystusa (Chrystus ją wygrywa i później na tysiąc lat zostaje prezydentem świata). Ten świat nie jest już światem Ojca – domownika, to świat drżący w oczekiwaniu na myśl o – przepraszam za dosadność – rozpierdusze w wykonaniu kosmicznego najeźdźcy – egzekutora.
On woła Cię już dziś
Gdy ktoś pyta mnie więc o ulubiony „odcinek”, ulubioną ikonę Bożej Matki, mówię mu więc jednak o tej: wołającej Syna do domu, tak jak – mam nadzieję – mnie zawoła. To ikona Syna wołającego Mamę i Tatę, by pochwalić się czymś, co zrobił (nasz Bóg był w końcu z zawodu rzemieślnikiem), podzielić strapieniem, opowiedzieć o czymś intrygującym, co dzisiaj zobaczył. W tej ostatecznej chwili nie rozpoznasz, że to On cię woła, jeśli nie odkryjesz, że setki razy dziennie woła cię już dzisiaj. Życie nie jest czekaniem na śmierć i to, co po niej. Ono nie będzie przecież jakimś innym życiem – będzie tym samym, bo ani On nie będzie przecież inny, ani ja przecież nikim innym nie będę.
A kim jestem? Chrystus wyraźnie mówi swoim uczniom, że chrześcijanina nie rozpoznaje się po krzyżyku, świadectwie z parafii, stanowisku w tej czy innej bioetycznej (czy politycznej) sprawie. „Po tym wszyscy rozpoznają, że jesteście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłować” (J 13, 35). Podając nam – w owym wspomnianym już wyżej 25. rozdziale Ewangelii według świętego Mateusza – kompletny protokół, wszystkie (Jezus nie ma powodu, by cokolwiek przed nami ukrywać) pytania, które usłyszymy w dniu Sądu, nie wspomina o formalnej przynależności do wspólnoty, o pobożności, o apologetycznych sukcesach. Kryterium jest tylko jedno: miłość. O wielkich świętych (np. o świętej Teresie z Ávila) ich bliscy mówili później: oni umarli z miłości. A jeśli tak się sprawy mają – to jaki sposób odbudowy płodności naszego pokwitającego (przynajmniej w Europie) chrześcijaństwa uznać można za bardziej sensowny, niż przywracanie Bogu miejsca tam, gdzie każdy z nas czuje się ze sobą w domu?
Znaleźć tę jedną owcę
Papież Franciszek odkrywa przed nami nowe piętra znanych figur, Jezusowych przypowieści. Pasterz zostawia 99 owiec, by szukać tej jednej, zagubionej? Prawda. Tyle że my tę pasterską troskę musimy jeszcze solidnie przemnożyć, bo żyjemy w czasach, w których owiec zgubiło się nam 99 (w Polsce konsekwentnie nic sobie zresztą z tego nie robimy: po publikacji wyników badań, z których wynika, że 39 procent polskich katolików uczestniczy w niedzielnej Eucharystii – wszyscy świętują, że 39 procent chodzi, nikogo nie martwi, że 61 procent nie chodzi). „Oto stoję u drzwi i kołaczę?”. Prawda. Ale dziś Jezus czasem kołacze, prosząc o to, byśmy nie tyle Go wpuścili, ile wreszcie Go wypuścili na zewnątrz! Z kojca naszej pobożności, ogrodzonego naszymi wizjami świątobliwości, w którym Go od 1050 lat skutecznie trzymamy. Byśmy pozwoli Mu pójść tam, gdzie przecież za swojego ziemskiego życia stale i konsekwentnie chodził: do agnostyków, duchowo oziębłych, do cyników, liberałów, kombinatorów, choleryków, chciwców, zalęknionych, małych oszustów, prostytutek, złodziei, społecznych i religijnych wyrzutków, żebraków, chorych i biedaków – słowem: wszystkich tych, którym w naszych kościołach, gdyby do nich przyszli, najchętniej uprzejmie pokazalibyśmy drzwi, prosząc, by nie „siali zgorszenia”, nie naruszali „powagi świątyni”, nie „obrażali uczuć religijnych” etc. Dlaczego ich wyrzucamy? Znów wraca do znudzenia ten sam refren: bo Boga, który zszedł do ludzi, wypchnęliśmy z powrotem do Nieba, wyrugowaliśmy Go z naszej codzienności, chcąc popisać się przed Nim, że przecież jest lepsza, niż jest.
Co nam grozi
Świetnie, ale co wspólnego ma z tym akurat jasnogórska ikona Matki Bożej? Przecież na niej Maryja nie woła Jezusa. A w milczeniu (poważnym, by nie powiedzieć, że smutnym) Go patrzącemu pokazuje. Nie ma powodu, by w tym eseju powielać liczne prace tych, którzy z historycznym znawstwem opisywali znaczenie, jakie ta właśnie ikona, to właśnie miejsce, miało w dziejach naszego narodu. Sądzę jednak (zupełnie prywatnie, jako jeden z trzydziestu czy coś koło tego, milionów polskich katolików), że Matka Boża Częstochowska, która uratowała nasz kraj przed najazdem szwedzkim, przed wiecznotrwałym panowaniem komunizmu, dziś może uratować nas przed największym zagrożeniem, jakie czyha na polskich katolików. A są nim w mojej ocenie – to chyba już jasne, po tym wszystkim, co dotąd napisałem – nie żadne „gendery”, „lewackie ideologie”, „lgbt” czy islam, a – proszę spojrzeć w telewizor, który jest dziś naszym lustrem – my sami.
Fragment pochodzi z książki Maryja. Matka rodziny wielodzietnej, Szymon Hołownia, Paulinianum 2019
*Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji