Maski, race, butelki z benzyną oraz inne przedmioty i symbole, do widoku których zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Warto jednak pamiętać, że traktowane łącznie, jako „niezbędnik miejskiego manifestanta”, stanowią one nową jakość społeczną. Przyjrzyjmy się bliżej, skąd się wzięły.
Koktajl Mołotowa
Ta powszechna i podręczna broń miejskich partyzantów, na Zachodzie nazywana dziś częściej pieszczotliwie „Molly”, ma najstarszą genezę. Wbrew zawartej w nazwie sugestii, początkowo nie był to oręż Sowietów, lecz broń właśnie przeciwko nim skierowana. W 1936 r. butelek wypełnionych mieszanką benzyny i oleju używali w Hiszpanii nacjonaliści, walczący z republikanami, na których wyposażeniu znajdowały się sowieckie czołgi T-26. To proste urządzenie okazało się na tyle skuteczne, że błyskawicznie zrobiło karierę na kolejnych frontach. We wrześniu 1939 r., także przeciw sowieckim tankom, używali go harcerze Grodna, a latem 1944 r. butelki z benzyną stały się postrachem Niemców w Powstaniu Warszawskim.
Gdy 30 listopada 1939 r. ZSSR zaatakował Finlandię, obywatele tego kraju dzielnie bronili się na lądzie, ale cierpieli od nalotów, w których najdotkliwsze straty zadawały fińskim cywilom bomby kasetowe. A kiedy minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow cynicznie zaprzeczył bombardowaniom, mówiąc że „Finlandii nie bombardujemy, już raczej zrzucamy zaopatrzenie głodującym Finom”, ci w dowcipny sposób ochrzcili jego nazwiskiem miotane na czołgi butelki, odwdzięczając się „koktajlem dla Mołotowa” za rzekome zrzuty żywności. Za czasem „dla” wypadło z nazwy, która w ten sposób przybrała obecną formę. Choć trzeba przyznać, że wziął ją za dobrą monetę i sam Mołotow, który w 1941 r. nakazał – jako zastępca przewodniczącego Państwowego Komitetu Obrony – masową produkcję „koktajli” do walki z Niemcami.
Proce, łuki, katapulty
Podobnie proste, pozornie wręcz prymitywne w konstrukcji urządzenia miotające zyskują popularność dzięki swej skuteczności. Przełomem był tutaj rok 1977, kiedy to zachodnioniemieccy pacyfiści, protestujący przeciw budowie elektrowni jądrowej w Grohnde (Dolna Saksonia), po raz pierwszy zastosowali „precyzyjne proce”. Wynalazek ten polega na dobudowaniu do zwykłej, chłopięcej zabawki podpórki na przedramię, która stabilizuje uchwyt w chwili wystrzału. Nadaje to pociskowi dynamiki (metalowe lub szklane kule osiągają szybkość 60 m/s!), ale przede wszystkim znacznie ułatwia trafienie do celu. „Precyzyjne proce” stały się straszną bronią w rękach niemieckich anarchistów i „zielonych”. Dowódca sił porządkowych w Bremie przyznał że jego podwładni są bezradni wobec gradu miotanych w ten sposób pocisków, a tygodnik „Der Spiegel” na okładce z 1986 r. pisał o groźnej broni „wojen domowych” nadchodzących czasów. Szczelne kordony policyjnych tarcz to właśnie efekt taktyki obrony przed „precyzyjnymi procami”.
Media całego świata obiegło zdjęcie chińskiego żołnierza przebitego strzałą, wypuszczoną przez obrońcę politechniki w Hongkongu. Sportowe łuki, wykalibrowane do perfekcji, okazują się bronią niewiele mniej groźną od proc. Podobnie jak różnego rodzaju katapulty, które po zmniejszeniu rozmiarów i wagi przystosowano do potrzeb miejskiej walki. Oryginalnym wynalazkiem studentów hongkońskiej politechniki jest podręczna katapulta o rozkładanych nóżkach, która wbrew mało groźnemu wyglądowi miota kostki brukowe na odległość kilkuset metrów.
Płonąca barykada
Wszyscy mamy w pamięci widok czarnej, dymnej zapory, która w lutym 2014 r., na kijowskim Euromajdanie, skutecznie powstrzymywała ataki wiernego Janukowyczowi Berkutu. Płonąca barykada z samochodowych opon, jako sposób na opór formacjom policyjno-wojskowym, wynaleziona została przypadkiem. Latem 1983 r. samozapłon siedmiu milionów starych opon, składowanych na wysypisku w Winchester (amerykański stan Wirginia), spowodował pożar, który gaszono przez dziewięć miesięcy. Ktoś widać skojarzył to z obyczajem ustawiania oponowych zapór podczas samochodowych rajdów. W efekcie zrodził się pomysł, zastosowany niebawem podczas zamieszek w murzyńskich gettach wielkich miast USA. Z Ameryki płonące barykady importowano w Afryce, na Bliskim Wschodzie, wreszcie w Europie.
Nie trzeba chyba dodawać, że ten sposób protestu jest wyjątkowo szkodliwy dla środowiska, bowiem ze spalonej gumy uwalniają się, wsiąkając w ziemię, związki ołowiu i arszeniku. Już po ugaszeniu pożaru w Winchester operacja oczyszczania skażonego otoczenia trwała aż dwadzieścia lat.
Z wynalazku tego skorzystali także studenci politechniki w Hongkongu, którą od reszty miasta odgranicza głęboki wąwóz przelotowej szosy. Na teren uczelni można się dostać tylko przerzuconymi nad drogą estakadami. Studenci podpalili więc opony na tych mostach, przez kilka dni uniemożliwiając siłom porządkowym opanowanie kampusu. Gdy policja przedostała się wreszcie przez ogniową zaporę, niektórzy spośród manifestantów zdążyli spuścić się po linach z mostu na podstawione na dole skutery.
Kto za tą maską?
Jednak chyba najpowszechniejszym znakiem miejskich protestów ostatnich lat są zasłonięte twarze manifestantów. Zasłony bywają różne: od zwykłej chusty, zakrywającej dolną część twarzy, poprzez bardziej szczelną kominiarkę, aż po profesjonalną maskę przeciwgazową. Nie mniejszą liczbę odcieni mają uzasadnienia – zarówno praktyczne, jak ideowe – jakie noszeniu zasłon przydają sami demonstranci.
Pierwsze wydaje się oczywiste: ochrona przed policyjnym atakiem gazowym. Ale chusty na twarzach noszone są również wtedy, gdy nie ma podobnego zagrożenia. Tu sygnał jest inny, oznacza bowiem radykalnie, „wojująco” proekologiczną postawę osoby, która w ten sposób się ubiera. Wiadomo, jak bardzo zatrute jest powietrze w wielkich miastach, gdzie coraz częściej (np. w Japonii) zwykli przechodnie nakładają na twarze filtrujące chusteczki. W tym kontekście zasłonięta twarz manifestanta może też być symbolem odrzucenia ideologicznych „miazmatów” znienawidzonego systemu globalnego kapitalizmu.
Zasłony skutecznie ukrywają też tożsamość uczestników zamieszek, chroniąc ich w ten sposób przed prawną odpowiedzialnością. W przypadku ścierania się demokratycznego ruchu obywatelskiego z autorytarną władzą – jak ma to miejsce w Hongkongu – można by takiej praktyce nawet przyklasnąć. Jednak w ogólnej perspektywie degeneruje ona zasady, które przynajmniej w teorii przyświecać powinny cywilnym protestom mieszkańców wielkich miast. Walkę o czytelne wartości prowadzi się bowiem z otwartą przyłbicą. W przeciwnym razie nie wiadomo, kto naprawdę ukrywa się pod stylizowaną na poetykę „twardej ekologii” chustą. W sytuacji ulicznych protestów szczególnie łatwo jest wprowadzić tu prowokatorów i agentów bezpieki.
Władze Hongkongu, dążąc do uspokojenia sytuacji w mieście, wprowadziły 5 października zakaz używania masek podczas manifestacji. Spowodowało to jednak tylko kolejną erupcję zamieszek.
Szczególnym przypadkiem jest maska Guy Fawkesa, po raz pierwszy pokazana publicznie w 2008 r. na ulicach Los Angeles (ruch aktywistów internetowych „Anonymous”). Uśmiechnięta twarz klauna z hiszpańską bródką nawiązywać ma do historycznej postaci angielskiego dysydenta, katolika, który 5 listopada 1605 r. przeprowadził nieudaną próbę wysadzenia w powietrze londyńskiego parlamentu. W praktyce, paradoksalnie, masek Guy Fawkesa używa się na manifestacjach Kościołowi katolickiemu, mówiąc delikatnie, mało przyjaznych. Dzieje się tak również w Polsce.