Logo Przewdonik Katolicki

Rita i szpital na Skawińskiej

Jacek Borkowicz
fot. Magdalena Książek

Wieczorem 22 listopada, jak co miesiąc, augustiański kościół na krakowskim Kazimierzu wypełnił się tłumem wiernych. W ten dzień schodzą się tam i zjeżdżają czciciele św. Rity. Jej kult nad Wisłą nie ma długiej metryki popularności, a już na pewno nie ma jej w porównaniu z wiekowymi tradycjami Krakowa

Ale jest żywy i stale wzrasta – i chociażby ten fenomen dowodzi, że Kościół w Polsce – mimo zawirowań i jawnych porażek, jakich obecnie jesteśmy świadkami – ostatecznie poradzi sobie i z obecnym kryzysem.

Gdy celebrujący Mszę ojciec Marek Donaj wzywa zgromadzonych do podniesienia w górę przyniesionych róż, gotycka nawa zakwita czerwienią jak letni ogród. Róża jest znakiem św. Rity, bo to w jej ogrodzie kwiat ten zakwitł kiedyś w środku zimy. Bajeczki rodem ze średniowiecza? Dwa lata temu podobny cud wydarzył się przy samym wejściu do kazimierskiego sanktuarium. Rita to mocna święta, specjalistka od Bożej pomocy w sprawach beznadziejnych. Pomogła w Polsce tysiącom ludzi, pomogła kiedyś także piszącemu te słowa. Dlatego ludzie przyjeżdżają tu co miesiąc. I jest ich coraz więcej.

Ojciec Marek zza pulpitu cieszy się, widząc te tłumy. Mówi o nadziei i o tym, że Kazimierz jeszcze całkiem nie wymarł. To jednak spojrzenie optymisty. Większa część przybyłych tego wieczoru do kościoła św. Katarzyny pochodzi spoza dzielnicy, a nawet – jak się wydaje – spoza Krakowa. Przynajmniej spoza jego centrum. Bo stary Kraków, ten w obrębie Plant, ale i ten kazimierski, stał się już jednak miejscem martwym, ogołoconym z mieszkańców. Dziwnie brzmi to stwierdzenie, gdy widzi się kipiący życiem Rynek, czy też zatłoczoną pieszymi ulicę Grodzką. Ale to tylko odświętni przybysze, turyści. Przyjechali, dzień-dwa pohałasują w setkach pubów i restauracji, a potem odjadą. Codziennością życia Starego Miasta pozostają puste kamienice, wykupione przez deweloperów i restauratorów.

Po nabożeństwie do Rity ojciec Marek udał się jeszcze, jak co wieczór, do odległego o dwie przecznice szpitala na Skawińskiej. Ale szpitala już właściwie nie ma, został zlikwidowany tydzień wcześniej. Ostatnich dziewiętnastu chorych leży jeszcze na jedynym ocalałym oddziale, ale i jego dni są już policzone. Historyczna placówka przekształci się zapewne w kolejny hostel dla weekendowych turystów.

Ojciec Marek przychodzi tam codziennie od 25 lat. Udzielił tam sakramentalnej pociechy tysiącom chorych, a wielu z nich umarło na jego rękach. Teraz modli się za tych umarłych co noc, bo wszystkie nazwiska ma wypisane w zeszycie. Podobno jest ich tysiąc.

Szpital na Skawińskiej to piękna karta najnowszej historii Polski. Karta mało znana, bo jakoś ciekawiej nam się czyta o dziejach bitew i rzezi niż o udanym fenomenie społecznym. Ale to takie karty naprawdę tworzą rzeczywistość. A fenomen Skawińskiej nie zaistniałby, gdyby nie wieloletnia praca dyrektora szpitala, profesora Andrzeja Szczeklika. Był nie tylko z prawdziwego zdarzenia lekarzem, ale i równie prawdziwym humanistą oraz chrześcijaninem. – Odszedł siedem lat temu. Gdyby żył, nie dopuściłby do likwidacji – mówi ze łzami w oczach ojciec Marek.

Powie ktoś: tak już być musi, bo w tym kierunku idzie zglobalizowany świat. Stary Kraków przestał być żywym miastem, stając się jedną wielką bazą turystyczną – i nie ma na to rady. A może jednak poradzi tu św. Rita – patronka od spraw beznadziejnych?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki