I tak, według „tradycjonalistów” Kościół znalazł się w punkcie podobnym do czasów reformacji, a zmiany, które zachodzą, głównie za sprawą papieża Franciszka, to już nie zmiany akcentów, nie zmiany kosmetyczne, ale początek poważnych zmian dogmatycznych czy dotyczących dyscypliny wiary. Mówią więc, że papież inicjując dyskusje nad Komunią dla rozwodników, celibatem, stosunkiem do homoseksualistów czy zmieniając nauczanie Kościoła dotyczące kary śmierci, de facto zmienia fundamenty katolickiej ortodoksji. Główną osią zarzutu jest więc tutaj przekonanie, że Kościół nie powinien dostosowywać się do zmian, które mają miejsce w świecie, lecz niezmiennie głosić naukę Ewangelii. I przywołują przykłady państw zachodnich, gdzie liberalne zmiany posoborowe wcale nie zatrzymały odchodzenia od Kościoła. Gdy Kościół był w pierwszych wiekach pryncypialny – argumentują – przyciągał barbarzyńców, wzywał ich do nawrócenia. Jeśli będzie się naginał do współczesności – ostrzegają – straci swoją wyrazistość, a i tak nie będzie dla ludzi żyjących w XXI w. atrakcyjny.
Z kolei „progresiści” wydają się rozczarowani niewystarczającym, ich zdaniem, tempem zmian w Kościele. Papież Franciszek budził ich nadzieje na początku, ale dzisiaj chcieliby, by wszystko szło dalej i szybciej. Co więcej, uważają, że dobry papież jest blokowany przez kurialistów z Watykanu i poszczególnych krajów. Tak jest np. w sprawie zbrodni pedofilii w Kościele. Tak samo papież ma interesujący – zdaniem „progresistów” – koncept wyrzeczenia się wszelkich znamion ziemskiej potęgi, jeździ małym samochodem, zachęca biskupów, by zamiast mieszkać w pałacach, wychodzili do wiernych, ale już poszczególni hierarchowie w poszczególnych diecezjach nie bardzo biorą sobie do serca wskazania papieża. No i w dodatku – co dla „progresistów” najważniejsze – papież przyrównuje Kościół do szpitala polowego, a więc ważniejsze od surowego i bezwzględnego trzymania się litery prawa jest niesienie pogubionym we współczesności ludziom przesłania nadziei i miłości. Dlatego też wśród polskich „progresistów” można usłyszeć wezwania, by postawić krzyżyk na Kościele instytucjonalnym, który uznają za niezdolny do zreformowania się, i by rozpocząć reformę, opierając się na zaangażowanych świeckich.
Nie jest tak, że żadna z tych grup nie ma racji. W obu tych krytykach jest ziarno prawdy. Martwi mnie w tym wszystkim jedno: skoro tylu jest chętnych do tego, by iść w przeciwne strony, gdzie znajdziemy coś, co to wszystko sklei? Może zamiast dzielić, zastanowimy się, jak powinna wyglądać łódź Chrystusowa, by dobrze czuli się w niej i „postępowcy”, i „progresiści”? Czy logika politycznych podziałów tak mocno nas zmieniła, że wpływa na sposób, w jaki myślimy o Kościele?