Logo Przewdonik Katolicki

Zawodowi poszukiwacze wsparcia

Weronika Frąckiewicz
Lidia Piasecka

Zbieranie pieniędzy to widoczny cel fundraisingu. W rzeczywistości chodzi o coś znacznie głębszego: inspirowanie darczyńców i sprawianie, żeby uwierzyli, że mogą zmienić świat.

Jadę autobusem przez zakorkowane miasto. Chcąc skrócić czas oczekiwania na przystanek, wyciągam telefon i przeglądam Facebooka. Pomiędzy tysiącem różnych postów co jakiś czas trafiam wzrokiem na informacje o podobnym charakterze: potrzebne są pieniądze dla nowo powstałego schroniska dla zwierząt, zbieramy fundusze na budowę szkoły w Indiach, mała Michasia choruje na ostrą białaczkę, organizujemy zbiórkę pieniędzy na nowatorską metodę leczenia. Akcje pozyskiwania wsparcia na przeróżne cele nie ograniczają się tylko do przestrzeni internetowej. Możemy je spotkać w mediach, na ulicach, w kościołach, sklepach, na cmentarzach i w wielu innych miejscach. Za każdą z nich stoją konkretne organizacje i osoby, które w języku biznesu nazywają się fundraiserami, czyli specjalistami od pozyskiwania funduszy.
 
Znaleziona misja
Właściciel firmy, w której pracuje Marysia, zawsze czuł potrzebę pomagania innym. Wspierał w drobnym zakresie kilka organizacji, m.in. stowarzyszenie Uśmiech Nadziei działające przy Domu Pomocy Społecznej w Łopiennie. Ciągle jednak myślał o czymś bardziej konkretnym i uregulowanym, aby pomagać bardziej profesjonalnie i efektywnie. Zatrudnił Marysię na unikatowym stanowisku noszącym nazwę pośrednik dobra, aby zajmowała się całym procesem pomagania, którego podejmuje się przedsiębiorstwo. Skoncentrowali się głównie na pomocy stowarzyszeniu Uśmiech Nadziei. Tam Marysia podejmuje większość działań fundraisingowych. Oprócz tego odpowiada na potrzeby osób zgłaszających się do firmy po pomoc. – Zdarza się, że nie jesteśmy w stanie komuś pomóc. Szukam wtedy innych organizacji, które mogłyby zaradzić problemom w tej konkretnej sytuacji – opowiada Marysia. Zawsze chciała pracować z misją, działać tak, żeby widzieć efekty swojej pracy, nie tylko na papierze, ale na twarzach ludzi. Taką szansę dostała, pracując jako fundraiser. Wiara w sens tego, co robi, potrafi wyciągnąć ją z drobnych kryzysów i sprawia, że codziennie rano chce się jej wstawać do pracy. – Jeśli mam trudniejszy czas, a moje siły słabną, przyjeżdżam do domu w Łopiennie. Widzę huśtawkę, na której siedzą dziewczyny, pokoje wyremontowane według pomysłów mieszkanek, wznoszące się mury drugiego skrzydła domu, gdzie podopieczni będą mieli własne miejsce na potrzebną rehabilitację, i wiem, po co to wszystko robię. W pracy nie kieruję się ambicjami. Moje cele podążają za potrzebami podopiecznych. To one wyznaczają miarę ich spektakularności. Najważniejsze dla mnie jest, żeby dzieciaki tam mieszkające mogły w dobrych warunkach cieszyć się życiem – mówi Marysia.
 
Z marzeń do rzeczywistości
Kampanii na rzecz prowadzonego przez siostry elżbietanki domu dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnością intelektualną zorganizowała już kilka. Zbierali na kamizelkę drenażową dla jednej z dziewczyn, na rozbudowę skrzydła, w którym powstanie miejsce przeznaczone do rehabilitacji, a także remont pokoi. Potrzeby jednak nie maleją. We wszystkie akcje zaangażowanych jest około tysiąca stałych darczyńców. Zadaniem Marysi jest ich odnalezienie, namówienie do wsparcia finansowego i tworzenie relacji tak, aby zawsze widzieli efekt swojego zaangażowania. – Zależy mi na tym, żeby ludzie, którzy pomagają, mieli pewność, że robią rzeczywiste dobro. Wysyłam im mejla z podziękowaniami. Największą radością jest dla mnie feedback, chociażby wtedy, gdy dostaję list napisany ręcznie albo gdy ktoś dzwoni i łamiącym się ze wzruszenia głosem wyraża radość z możliwości niesienia pomocy. Mam wtedy poczucie, że wszystko, w czym biorę udział, to dobro, które zaraża – opowiada Marysia. Ludzi, którzy chcą podzielić się z innymi tym, co mają, szuka w różnorodny sposób: wysyła mejla do firm, rozgląda się wśród swoich znajomych, pyta szefów różnych przedsiębiorstw podczas spotkań biznesowych, na których czasem bywa. Według Marysi wszystkich kompetencji potrzebnych do bycia fundraiserem można się w mniejszym lub większym stopniu nauczyć: otwartości, nawiązywania relacji, poprawnego wypowiadania, dobrej organizacji pracy, poruszania się w świecie biznesu i organizacji pozarządowych. – W swojej pracy doświadczam tego, że naprawdę ,,wiara góry przenosi”. Jeśli masz wiarę, to ona twoje najdrobniejsze plany przekuje w rzeczywistość – wyznaje.
 
Człowiek na wagę złota
– Doświadczam tego, że gdy kogoś proszę o pomoc, najważniejszych jest 30 pierwszych sekund. To zazwyczaj one decydują o ostatecznym odbiorze mojej prośby – mówi Kasia, która przez ponad dwa lata była fundraiserem w fundacji L’Arche w Poznaniu. Jej praca przebiegała dwutorowo: szukała darczyńców, ale także wolontariuszy, którzy byliby wsparciem podczas różnego rodzaju zbiórek oraz inicjatyw fundraisingowych. Jest przekonana o tym, że żyjemy w czasach, w których działając w pojedynkę, może idzie się szybciej, ale działając w grupie, dociera się o wiele dalej. – Organizowałam zbiórkę żywności w ramach ogólnopolskiej akcji Caritas. Potrzebowałam 40 osób do pomocy na dwa dni. To było prawdziwe wyzwanie, ale dzięki otwartości wolontariuszy i mieszkańców Arki udało nam się uzbierać imponującą ilość produktów spożywczych – wspomina. L’Arche znała od dawna, przez pewien czas mieszkała tam jako asystentka, towarzysząc osobom z niepełnosprawnością intelektualną w ich codzienności. To doświadczenie pomogło jej w pracy fundraisera. Wiedziała, dla kogo to wszystko robi i że ostatecznie to ludzie, do których trafi pomoc, są w tym wszystkim najważniejsi. – Wierzę w dobro. Wspólnota L’Arche robi mnóstwo dobrego dla tych, którzy często zepchnięci są na margines społeczeństwa. Szukając różnych form wsparcia dla Arki, zawsze byłam przekonana o wartości tego, co robię – przyznaje Kasia.
Przekonanie o misji niejednokrotnie sprawiało, że czasem trudno było jej oddzielić życie prywatne od zawodowego. – Zdarzało się, że na prywatnych spotkaniach cały czas myślałam o tym, kto mógłby zostać wolontariuszem lub darczyńcą Arki. Nie szukałam tylko wsparcia materialnego, potrzebowałam ludzi gotowych poświęcić także swój czas i umiejętności. Organizując różne akcje, obdzwaniałam połowę znajomych, pytając, czy chcą się włączyć. Czasem czułam się niezręcznie, ale zdecydowanie częściej byłam wzruszona tym, jak ludzie chętnie dzielą się z innymi. Pracując ponad dwa lata w fundraisingu, nauczyłam się, że ludzie są naprawdę dobrzy. Fundraising w dużym stopniu opiera się na zaufaniu i osobistej relacji, dlatego w sposób naturalny najpierw wychodziłam z prośbą do bliskich mi osób – wspomina.
Ostatecznie jej działania wychodziły szeroko poza krąg znajomych. Organizowała liczne zbiórki pieniędzy w kościołach i w wielu innych miejscach, kampanie fundraisingowe, imprezy integrujące mieszkańców i przyjaciół wspólnoty. – To konkretna pomoc na małej przestrzeni, która może zmienić czyjś świat – podsumowuje swoją pracę Kasia.
 
Odroczone Filipiny
Nie wiedział, że pomysł, który od jakiegoś czasu ma w głowie, nazywa się fundraisingiem. Ks. Piotr Chmielecki ze zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusowego myślał, jak Polacy mogą pomóc finansowo ubogim mieszkańcom egzotycznych krajów i misjonarzom tam pracującym. W głębi serca jednak chciał wyjechać na misję. Pisma trzykrotnie wysyłane do prowincjała pozostawały bez odzewu – do momentu, w którym zaproponowano mu misje na Filipinach. – Śmieję się, że zostałem fundraiserem trochę ze strachu. Kiedy przełożony zaproponował mi w końcu wyjazd na Filipiny, zamiast odpowiedzi przedstawiłem mu pomysł, który od dłuższego czasu kiełkował w mojej głowie – opowiada zakonnik.  Prowincjał postanowił zaryzykować i zgodził się na – wówczas jeszcze mglisty – projekt ks. Piotra. Kapitał zaufania od przełożonych stał się motorem napędowym do działania. Wiedział, że musi zrobić coś, co będzie wyróżniało jego pomysł zbierania pieniędzy spośród tysiąca innych. Nowością, którą zaproponował, było połączenie fundraisingu z recyklingiem. To był strzał w dziesiątkę. – Zaczęliśmy od zbierania starej, nikomu niepotrzebnej złotej i srebrnej biżuterii. Ludzie przynosili nam przeróżne rzeczy: kolczyki nie do pary, pozrywane bransoletki, stare pierścionki. Wszystko oddawaliśmy do jubilera, który przetapiał to na krzyżyki – opowiada. Tak powstał projekt Zbieramto, dzisiaj rozpoznawalny w kraju i za granicą. Pracuje przy nim kilka osób. Do zbieranej biżuterii dołączyły też baterie, telefony komórkowe, elektrośmieci, makulatura.
 
Uboczny efekt finansowy
We współpracy z parafiami i szkołami robią okresowo duże zbiórki. Nie składują zebranych odpadów, pośredniczą tylko w kontakcie firmy recyklingowej z darczyńcą. – Dzwoni do nas osoba, która chce przekazać większą ilość makulatury czy elektrośmieci. Kontaktujemy się z  firmą recyklingową, że tego dnia potrzebny jest kontener pod tym adresem. A że każdy surowiec ma jakąś wartość, to na tej podstawie od firmy skupującej materiały otrzymujemy pieniądze. Jednak, jak przyznaje ks. Piotr, zebrane fundusze są tylko efektem ubocznym całego procesu. Najważniejsze są relacje. – Dla fundraisera nie jest najważniejsza liczba zer na koncie, ale liczba kontaktów, które udało mu się nawiązać. Kiedy mamy już relacje z ludźmi, to najistotniejsze jest powiedzenie im, po co właściwie to wszystko robimy. Gdyby nie cel, wokół którego się gromadzimy, wszelkie nasze działania byłyby bezcelowe – uważa ks. Piotr. Rok temu wraz ze współpracownicą pojechali do Krakowa i Łagiewnik na pielgrzymkę Duszpasterstwa Przedsiębiorców i Pracodawców Talent. W trakcie rozmów nie prosili o pieniądze, po prostu byli i dzielili się swoim doświadczeniem. – Jakie było nasze zdziwienie, kiedy parę dni po zakończeniu spotkania ktoś przelał na konto 10,5 tys. złotych, z dopiskiem: ,,Na studnie w Czadzie”. Okazało się, że to sąsiadka pani, u której nocowała moja współpracownica. O pieniądze nawet nie prosiła. Nawiązała się między nimi nić porozumienia – opowiada ks. Piotr. Mimo że na początku nie założył, że zostanie fundraiserem, świetnie odnalazł się w tej roli. Dziś utworzona przez niego sieć darczyńców wspiera wiele sercańskich inicjatyw na całym świecie, m.in. budowę szkół i studni w Czadzie, edukację i dożywianie dzieci na Filipinach, edukację w Naddniestrzu, budowę centrum szwalniczego w Indiach, budowę seminarium duchownego. Szukanie darczyńców i zbieranie funduszy przez ks. Piotra toczy się już naprawdę na wysokich obrotach. Ksiądz przyznaje, że pilnować musi teraz jednej spawy. – Co jakiś czas weryfikuję swoje nastawienie, aby sprawdzić, czy nie zafiksowałem się na liczbach. One są ważne, ale wpatrując się nieustannie w nie i goniąc za nimi, można zagubić to, co najcenniejsze w fundraisingu: tworzenie wspólnoty z ludźmi, zgromadzonymi wokół jednego celu – wyznaje zakonnik.
 
***
Ken Burnett, międzynarodowy konsultant ds.fundraisingu i marketingu, pisze w jednym ze swoich bestsellerów Relationship Fundraising, że fundraising nie polega na proszeniu o pieniądze, tylko na inspirowaniu darczyńców i sprawianiu, żeby uwierzyli, że mogą zmienić świat. Kiedy Polskę zalała fala powodzi w 1997 r., byłam w siódmej klasie szkoły podstawowej. Moi rodzice wcześniej mówili mi o solidarności społecznej i odpowiedzialności jednych za drugich. Jednak do tamtego pamiętnego lata nie było to dla mnie do końca zrozumiałe. Pamiętam, że byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak potrafimy się zjednoczyć w konkretnym celu. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mojej świadomości, co oznacza solidarność. Przeróżne zbiórki dla powodzian kończyły się sukcesami. Wielu ludzi dzieliło się wszystkim, co miało, z potrzebującymi. Nie przypominam sobie, żeby ktoś

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki