Logo Przewdonik Katolicki

Polskość i katolicyzm, czyli jak trzymasz różaniec

ks. Artur Stopka
fot. Piotr Nowak/ PAP

Gdyby postronny obserwator natknął się w internecie na znak graficzny tegorocznego Marszu Niepodległości, a chwilę później na przygotowany „w odpowiedzi” plakat „Więzi”, mógłby dojść do wniosku, że w Polsce toczy się zażarty spór o sposób trzymania różańca podczas modlitwy. W rzeczywistości obydwa obrazy są przejawem trwającego od dawna zmagania o przyszły kształt polskiego katolicyzmu. Być może właśnie zbliżamy się w tej sprawie do bardzo poważnego przesilenia.

Tożsamość nierozłączna
Niemal dziesięć lat temu znany psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego Bartłomiej Dobroczyński w wywiadzie dla „Przeglądu Powszechnego” zauważył, że polski katolicyzm zawiera taką liczbę „naddatków”, iż trudno oceniać autentyczną religijność Polaków. Stwierdził też, że sekularyzacja nie może tego zniszczyć, bo dotyczy samej religii, a nie tożsamości. „Nasza wiara, duchowość, świadomość teologiczna, nawet uczestnictwo w kulcie jest słabe i szczątkowe” – zdiagnozował i dodał: „Ale Polacy czują, że jeśli to zniknie, to stracą wszystko, co ich określa, więc nie chcą się tego wyrzec”. Mówił też wprost o tym, że katolicyzm jest w naszym kraju sposobem określania tożsamości, że nie ma czegoś takiego, jak polskość oderwana od katolicyzmu.
Z perspektywy niemal dekady widać trafność spostrzeżeń prof. Dobroczyńskiego. Nie bez powodu organizatorzy Marszu Niepodległości, który początkowo odbywał się pod takimi hasłami jak „Odzyskajmy Polskę” czy „Idzie nowe pokolenie!”, w tym roku już po raz drugi w ciągu zaledwie trzech lat sięgają po sformułowanie ściśle związane z wiarą i Kościołem. Tegoroczny Marsz ma się odbyć pod hasłem wziętym z kościelnej pieśni Z dawna Polski Tyś Królową. Brzmi: „Miej w opiece Naród cały”. Dwa lata temu 11 listopada uczestnicy patriotycznej manifestacji przemierzali ulice naszej stolicy, odwołując się do innej kościelnej (znanej nie tylko w Polsce) pieśni My chcemy Boga. Swój tegoroczny wybór organizatorzy uzasadnili następująco: „Nasza tożsamość narodowa jest nierozłączna z wiarą katolicką”. Brzmi znajomo?

Gdy wiara słabnie
Ten ścisły związek okazuje się poważnym problemem w kontekście coraz szybciej pustoszejących kościołów, malejącej w zaskakującym tempie frekwencji na szkolnej katechezie czy spadku liczby kandydatów do kapłaństwa, zgłaszających się do seminariów duchownych. Logiczne wydaje się, że istnieje przy takim podejściu zależność między siłą wiary i siłą tożsamości. Im mocniejsza jest wiara, tym silniejsza powinna być polska tożsamość. Jeśli więc – co od dawna sygnalizują badacze – słabnie wiara polskich katolików, można się spodziewać, że słabnąć będzie też ich narodowa tożsamość. Zrozumiałe stają się więc próby równoczesnego umacniania jednej i drugiej, np. przez organizowanie masowych wydarzeń o charakterze patriotyczno-religijnym (lub odwrotnie). Zrozumiałe stają się więc próby równoczesnego umacniania jednej i drugiej, np. przez organizowanie masowych wydarzeń o charakterze patriotyczno-religijnym (lub odwrotnie). I tu pojawia się kolejny kłopot. Katolicyzm, mający być fundamentem i punktem odniesienia, jest rzeczywistością dynamiczną. Zawsze był. Także za pontyfikatu św. Jana Pawła II i wcześniej. Jednak ta oczywista prawda do części polskich katolików dociera dopiero teraz i budzi niepokój. Skoro punkt odniesienia naszej narodowej tożsamości ulega nieustannym, a obecnie bardzo widocznym, przekształceniom, to co się z nią stanie?
Co więcej, w takiej sytuacji oczywiste z punktu widzenia tych, którzy ściśle łączą polskość i katolicyzm, wydaje się rozwiązanie polegające na obronie i promowaniu bardzo konkretnej wizji religii, modelu religijności, a także sposobu funkcjonowania Kościoła – przede wszystkim w przestrzeni publicznej, ale nie tylko. Chodzi o utrwalenie konkretnego kształtu katolicyzmu, który można potocznie nazwać „bogoojczyźnianym”. Chodzi o katolicyzm, który w przeszłości wiązał się z sukcesami (zwłaszcza politycznymi i militarnymi) i kojarzył z dużą stabilnością, poczuciem mocy, siły i bezpieczeństwa narodu. Katolicyzm opierający się skutecznie nacierającym na niego zagrożeniom zewnętrznym. Wymogi takiego katolicyzmu spełnia w przekonaniu wielu zwolenników ścisłego łączenia polskości z katolicyzmem Ecclesia militans. Kościół walczący, Kościół wojujący, demonstrujący swą siłę, wydaje się formą dokładnie spełniającą te potrzeby i oczekiwania.

Narzędzie walki
Na znaku graficznym tegorocznego Marszu Niepodległości widnieje wzniesiona zaciśnięta pięść. Jeszcze niedawno również w Polsce taki obraz budził jednoznaczne skojarzenia z opartymi na lewicowych ideologiach działaniami rewolucyjnymi. Jednak pięść symbolizująca tegoroczny Marsz, planowany na 11 listopada w Warszawie, opleciona jest różańcem. U niektórych ten sposób przedstawienia katolickiego symbolu wytrwałej modlitwy budzi skojarzenia z brutalnością kastetu. Trudno powiedzieć, czy takie były intencje twórców obrazu. Trudno jednak także mieć wątpliwości, że mamy do czynienia z symbolem siły.
Pokazywanie drugiemu człowiekowi zaciśniętej pięści zwykle jest ostrzeżeniem lub sygnałem planowanej agresji. Kojarzy się z walką. Wbrew pozorom umieszczenie w takim kontekście różańca dla niejednego katolika będzie całkiem zrozumiałe i logiczne. Czyż nie słyszymy raz po raz w kazaniach i rozważaniach, że różaniec jest narzędziem duchowej walki? Że ta modlitwa pomaga nie tylko w wewnętrznej walce z grzechem, ale chroni przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami, przed zagrożeniami dla wiary i chrześcijańskich wartości?

Potrzeba wroga
Zarówno niepogłębiona koncepcja „Kościoła walczącego”, jak i powierzchownie rozumiana idea Polaka katolika niosą w sobie poważne ryzyko. Płytko rozumiany „Kościół walczący” potrzebuje wroga. Praktyka pokazuje, że na dłuższą metę katolickim „wojownikom” nie wystarcza niewidoczny wróg kuszący człowieka do grzechu. Pojawia się tęsknota za przeciwnikiem bardziej namacalnym, widzialnym, łatwym do wskazania palcem jako ogromne zagrożenie. Za kimś, kogo można i trzeba trzymać na dystans, nieufnie obserwować, a czasami być może nawet uderzyć, gdy zrobi coś, co da się zinterpretować jako atak.
Idea Polaka katolika staje wobec poważnej próby w sytuacji, gdy wiara coraz częściej staje się świadomym wyborem, a nie stanowi przede wszystkim dziedzictwa kulturowego i przekazu ludzkiej tradycji. Nawet jeśli założyć, że faktycznie nie ma czegoś takiego, jak polskość oderwana od katolicyzmu, to pojawia się jako coraz bardziej pilne i uzasadnione pytanie, czy w naszej Ojczyźnie możliwy jest katolicyzm bez ścisłego powiązania z polskością. Katolicyzm, który nie odrzuca patriotyzmu, ale jego źródeł upatruje nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, w tożsamości religijnej.

Potrzebny patriotyzm
Jest czymś zastanawiającym, że jeden z najważniejszych dokumentów wydanych przez Konferencję Episkopatu Polski po roku 1989, zatytułowany Chrześcijański kształt patriotyzmu, wciąż nie dotarł do świadomości wielu polskich katolików. To właśnie ten dokument wskazuje jednoznacznie, że dojrzały patriotyzm rozumiany jako miłość bliźniego, solidarność, odpowiedzialność za los konkretnych ludzi, otwartość na współpracę z innymi, zdaje się we współczesnym świecie jedną z recept na  uczucia lęku, zagubienia i zagrożenia, którymi żywi się wiele ideologii. Chodzi o takie ideologie, które odrzucają istnienie więzi międzyludzkich, redukując człowieka do odizolowanego od innych indywiduum, i takie, które odwołują się do języka nacjonalizmu.
Co więcej, polscy biskupi powiedzieli wprost i stanowczo, że dzisiaj potrzebny jest w naszej ojczyźnie dobrze nam znany z historii „patriotyzm otwarty na solidarną współpracę z innymi narodami i oparty na szacunku dla innych kultur i języków”. Potrzebny jest patriotyzm bez przemocy i pogardy, taki, który jest wrażliwy także na cierpienie i krzywdę, która dotyka innych ludzi i inne narody. W takim chrześcijańskim rozumieniu patriotyzmu nie ma ścisłego powiązania polskości z katolicyzmem. Jest miejsce na jedno i drugie, ale bez wymogu niezbędnego powiązania.

Nasilenie sporu
Nie od dziś trwa w Polsce zmaganie o „rząd katolickich dusz”. Rozgrywa się ono m.in. w sferze politycznej, ale ma miejsce również we wspólnocie Kościoła. Obecnie, gdy po upływie trzech dekad od roku 1989 w aktywne życie społeczne wchodzi nowe pokolenie, ukształtowane w warunkach wolności i niepodległości, można dostrzec nasilenie sporu o kształt katolicyzmu w Polsce, o to, jaki będzie Kościół na naszej ziemi w nadchodzących dziesięcioleciach. Także o to, jakie będzie jego miejsce i rola w szeroko rozumianej rzeczywistości społecznej. Nie brak zakusów, aby Kościół i jego wciąż sporą liczebność wykorzystać do realizacji konkretnych projektów politycznych. Nie brak też prób zepchnięcia polskiego katolicyzmu na margines, zminimalizowania jego wpływu na bieg życia w naszej ojczyźnie w wymiarze indywidualnym i wspólnotowym. Mamy do czynienia ze skrajnymi pokusami okazywania mocy i siły z jednej strony lub całkowitego zdystansowania i oddzielenia sfery religijnej od reszty rzeczywistości z drugiej.
Pan Jezus postawiony wobec alternatywy: angażować się w działania na rzecz społecznych realiów czy zdecydowanie się odciąć, powiedział (często błędnie interpretowane) zdanie: „Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. W tym wskazaniu nie ma sugestii rezygnacji z jednej sfery na rzecz drugiej. To nakaz uczestnictwa w obydwu bez mylenia priorytetów. Wystawiający Jezusa na próbę faryzeusze usiłowali instrumentalnie potraktować Boga i religię. Odpowiedź Chrystusa jest jasna. Nie ma i nie będzie na to zgody wśród Jego uczniów. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki