Czasem zaduma wyraża naszą skłonność do zadawania sobie pytań o życie, co jest rzeczą ogromnie ważną właśnie w kontekście tych świąt, które stawiają nas na granicy życia i śmierci. Szukanie jednak odpowiedzi na te pytania nadal może rozpływać się w jesiennej melancholii, która przenika emocje odwiedzających cmentarze pełne rozpalonych świec. Bo melancholia sprzyja zadumie nad życiem, ale zbyt często koncentruje uwagę na ziemi bardziej niż na niebie. Zaduma nad życiem, zaduma nad zmarłymi, zaduma nad sobą... Dobrze, tak też można, ale w ten sposób jedno z najradośniejszych świąt zamienia się w naszej wspólnej wyobraźni w wielki mentalny grobowiec z pytaniem, dlaczego tak musi być?
Gdzie śmierć, gdzie życie
Teraz więc już raczej retorycznie zapytam: naprawdę tak musi być? Tak właśnie mamy przeżywać te święta? Czy da się o Wszystkich Świętych pomyśleć tak, żeby chciało się żyć bardziej, a nie mniej? Czy wspominani tego dnia święci, ci kanonizowani i wszyscy inni, bezimienni, którzy trwają w jedności z Bogiem, to nie są ci sami, którzy żyją już pełnią życia? Czy właśnie ich stan nie jest dopiero życiem naprawdę, a nie śmiercią, choć tak ich postrzegamy, patrząc na groby? Czy to nie my jesteśmy bliżej tego, co jest śmiercią, a przynajmniej poczuciem nieustannej drogi umierania, a oni są tymi, którzy odnaleźli już prawdziwe szczęście drogi nieustannie wzwyż i bardziej? Czy melancholia nie odpowiada na pytanie o życie, każąc coraz bardziej akceptować życie w dół i tylko mniej? Czy cmentarna zaduma, która rodzi tak przenikliwą melancholię, nie jest tylko wstępem do smutku? Tak, chyba tak często właśnie jest. Nie musi oczywiście tak być, bo rozmyślanie, atmosfera grobów z zapalonymi świecami, melancholiczna mgła i w końcu ciemność pełna światła… tak, to wszystko nie musi być smutne, ale często jest. Ale dlaczego? Co powiedzieliby ci wszyscy święci, gdyby choć tego jednego dnia, tak po prostu, mogliby do nas przyjść, a my moglibyśmy ich zobaczyć? Co wyczytalibyśmy w ich twarzach, co chcieliby nam powiedzieć o życiu, o przeżywaniu życia, o umieraniu, o świętowaniu ich święta: Wszystkich Świętych?
Prorocy życia
Jedna z Ewangelii opowiada o Bogu, który proszony jest przez dopiero co zmarłego bogatego człowieka, żeby mógł przyjść na ziemię i ostrzec swoich bliskich przed życiem dla siebie. Bo on już wie, że egoizm to śmierć, że jego pogarda okazywana biednemu Łazarzowi okazała się po drugiej stronie prawdziwą śmiercią serca. Bo nie potrafi w swoim egoistycznym myśleniu otworzyć się na Boga, nie umie Go spotkać. I dlatego nie chciałby, aby także inni musieli tak cierpieć, chciałby, aby życie odnaleźli w miłości. On już to wie.
Papież Benedykt XVI nie spieszył się jednak z takim czytaniem tej Ewangelii, jakoby zmarły bogacz był już potępiony. Jeśli nadal woła do Boga, jeśli chce ocalić innych, to nawet jeśli teraz przeżywa coś, co jest jakby śmiercią, zobaczeniem siebie w lustrze Bożej miłości, które pokazało mu jego duchową biedę, to w przyszłości być może jego droga poprowadzi z powrotem do miłości, do Boga, do życia. Jego stan przypomina raczej czyściec niż piekło, ponieważ mimo bólu serca on chce zmiany, chce życia, chce poprawy. Potępieni to nie ci, którzy na koncie życia mają w niebieskich papierach przekroczoną liczbę grzechów. Nie, Bóg się nie mści. Potępieńcami mogą być tylko ci, którzy z własnej woli upodobnili się do złego ducha, który w sercu woła: nie chcę, nie pójdę, nie uniżę się, nie będę prosił o przebaczenie. Potępianych nie skazał Bóg, choć w jeżyku biblijnym mówi się o Jego karze. Tyle że ta kara, ten Boży wyrok, to nic innego jak pozwolenie, aby ludzka wolność rzeczywiście wybierała, żeby mogła wybierać zawsze i na zawsze. Potępieni mogą być tylko ci, którzy zamknęli się całkowicie na Boże miłosierdzie i już nie wołają: przyjdź, ocal, podnieś. Ale właśnie dlatego tak mocno wybrzmiewa to pragnienie bogacza: pójdę do moich, powiem im, że zamknięte serce to przedsmak piekła, że egoistyczna dusza po śmierci umiera jeszcze bardziej… Tak, to właśnie chcieliby pewnie powiedzieć nam wszyscy święci, tylko bardziej pozytywnie, bo oni akurat już nie cierpią, w lustrze Bożej miłości już siebie odnaleźli czystymi albo już oczyszczonymi w ogniu Jego miłości. Tak po ludzku można by pewnie tak właśnie ocenić ich pragnienie, że chcieliby do nas przyjść i o tamtym życiu opowiedzieć, przestrzec przed tym, co nam je odbiera, ale Bóg w tym samym ewangelicznym opowiadaniu nie odpowiada tak, jak wydawałoby się nam najbardziej przekonywająco, nie mówi: idźcie, pokażcie się im. Posyła ich, ale nie w ten sposób, jakoby samo zewnętrzne objawienie miało coś w ludziach żyjących na ziemi zmienić. Do bogatego człowieka mówi o czymś ważniejszym, skuteczniejszym, a co powinno wybrzmiewać w czasie świąt Kościoła najmocniej: mają swoich proroków! Jeśli ich nie słuchają, was również słuchać nie będą.
Jasna odpowiedź
Chiara Luce Badano była prorokiem nieba. Jest rok 1988. Wtedy ma ona zaledwie 19 lat. Nagle odczuwa bardzo silny ból. Niedługo potem okazuje się on początkiem jej umierania na raka. Jej organy są coraz bardziej wyniszczone. Chce oddać, zaraz po śmierci, ale niestety, do przeszczepu nadają się już tylko rogówki. Oddaje je. Taką podejmuje decyzję. Nic dla siebie. I wciąż powtarza: nie smucicie się, na moim pogrzebie śpiewacie radosne pieśni. Chciała, żeby się cieszyć z jej spotkania z Jezusem, cieszyć się tym, że w oczach świata umiera, a w sercu żyje tylko bardziej, że jest już tak blisko nieba. Kiedy do szpitala przychodzą przyjaciele, to nie oni ją, ale ona ich pociesza, rozwesela, dodaje nadziei.
Taka była Chiara, jasna, radosna. Dzisiaj jest już błogosławioną i oczekuje na kanonizację. Współczesna święta, która wybija nas z zadumy, nie pozwala na bezowocną melancholię. No i co najważniejsze, proponuje nam, żeby wszystkich świętych nie zamykać na nowo w grobowcach naszego ograniczonego sposobu widzenia życia, ale przynajmniej w wyobraźni groby te otworzyć, zobaczyć w nich ludzi szczęśliwych miłością. Ludzi, którzy w całości swojego życia okazali się prorokami miłości, prorokami życia pełnego.
Proroczość Kościoła
Ja nie umieram, ja wstępuję w życie – to bardzo znane słowa wypowiedziane tuż przed śmiertelnym zaśnięciem przez św. Teresę z Lisieux. „Będę świętą od ciemności, żeby ludziom żyjącym w ciemności na ziemi przynosić światło z nieba” – pisała św. Matka Teresa z Kalkuty. Tak, językiem życia, miłości, szczęścia, nie śmierci, melancholii i smutku mówili do nas prorocy zmartwychwstania. I mówią nadal… Mówi Kościół. Mówi, a brak usłyszenia go nie zmienią cudowne zjawienia świętych. Jeśli święci się czasem ukazują, to tylko tym, którzy chcą ich usłyszeć. Ich zjawienia nie otwierają serc, ale raczej poszerzają te, które już są otwarte. Człowieka zamkniętego nie zmieniają cuda. Nie zmienia to, co na zewnątrz, ale to, co przemawia od wewnątrz, kiedy rodzi się paradoksalne pragnienie: chcę kochać, choć wydaje się, że przez oddaną innym miłość tylko stracę. Dlatego proroctwo świętych streszcza jedno równie paradoksalne przesłanie: nic nie stracisz, tracąc, życie to miłość, Bóg jest miłością.