Jedni wybuchają triumfem. Inni celebrują szok i poczucie głębokiej krzywdy. Mam sposobność obserwowania głosów wielu artystów. Oni naprawdę mają narastające poczucie, że żyją w nie swoim kraju. Padają też – po obu stronach – głosy sensowniejsze. Po jednej, przestrogi przed triumfalizmem. Po drugiej, wezwania, aby zamiast narzekania przemyśleć porażkę i wziąć się do sensownej, czteroletniej pracy. Są one jednak w mniejszości.
Chyba nic nie przygotowało mnie tak bardzo na absurdalne aspekty finału, jak spektakl, jaki odegrał się w ostatnich dniach wokół Nobla dla polskiej pisarki Olgi Tokarczuk. Łatwość, z jaką w pierwszym odruchu po ogłoszeniu tego niewątpliwego polskiego sukcesu, sprowadzono go wyłącznie do polityki, wydała mi się przerażająca. Wygibasy telewizji publicznej, która nie mogła się zdecydować, czy przedstawić pisarkę jako nieomal produkt słusznej polityki polskiego rządu (obok wiz do USA i polskiego komisarza Unii Europejskiej Janusza Wojciechowskiego). Czy też przeciwnie: deprecjonować samą Nagrodę Nobla, bo przecież dostała ją kolejna „lewaczka”. I te gromkie deklaracje w sieci, że się jej nie czytało i czytać nie będzie. Choć prawdopodobieństwo, że by się po nią kiedykolwiek sięgnęło, było i tak żadne.
Ale po stronie drugiej, miałem poczucie jeszcze większego obciachu. Oto niezawodna w takich przypadkach „Gazeta Wyborcza” ogłosiła już w tytule: „Tokarczuk lubią wszyscy poza prawicą”. Ale przecież z sondaży, a teraz z wyborczych rezultatów, wynika, że ta „prawica” to, wliczając Konfederację, połowa Polaków. Naturalnie nie wszyscy są wyborcami partyjnymi czy ideologicznymi, ale wypadałoby wprowadzić do swojego obrazu świata przynajmniej komplikacje. Nie wyobrażać sobie całej Polski jako swojej wielkiej redakcji, bo po tym, co się stało dwa dni później, to po prostu śmieszne. Tokarczuk ma prawo na tę połowę Polaków nie zwracać uwagi. Odrzucać pomysł, aby pisarz prowadził jakiś dialog z własnym narodem, także z tymi jego odłamami, których nie rozumie i które mu się nie podobają. Ale ma to swoje konsekwencje. I nie wiem, czy jest najlepszym wyborem. Czy pisarz nie powinien przynajmniej próbować zrozumieć rzeczywistości? Czy nie lepiej, jeśli próbuje być blisko różnych ludzi, a nie jedynie swoich ideowych przyjaciół?
Naturalnie, dla czteroletniej przyszłości Polaków zmuszonych żyć w jednym kraju, rozterki wokół najsprawniejszego pisarza są jednak drugorzędne. Stajemy wobec rozlicznych pytań. Czy program wielkich socjalnych transferów, którymi PiS pozyskał, a w ostatniej fazie kupił wyborców, jest do utrzymania w całej rozciągłości? Czy będzie wymagał korekt? Czy prawica spróbuje upierać się przy rewolucyjnych elementach swojej wizji państwa, sprzecznej w różnych punktach z demokracją? Czy też reguły demokracji, praworządności, przejrzystości jednak uszanuje?
Czy z kolei opozycja uzna, że nie ma sensu poddawać Polski kursowi przyśpieszonej, ideologicznej reedukacji. Że modernizacja nie musi się łączyć z łykaniem każdej nowinki. Czy naprawdę polubi zwykłych Polaków, z ich ekonomicznymi problemami?
Zapewne nie będziemy sobie odpowiadali na te pytania wszyscy razem. Ale tradycyjnie skończę wezwaniem, aby niekoniecznie się ze sobą zgadzać. Ale przynajmniej próbować się zrozumieć. To apel do wszystkich: od noblistki, po taksówkarza, który nie umiał ukryć radości, że „pogoniono elity”.