Wydarzenie „Polska pod Krzyżem” przyciągnęło do Włocławka 60 tys. osób, niektórzy szacują, że w kulminacyjnym momencie mogło być ich nawet 100 tys. To nie wszystko. Pod tym samym hasłem ludzie spotykali się lokalnie w swoich miastach i parafiach nie tylko w diecezjach w Polsce, ale i za granicą. To kolejne tysiące. Wydarzenie bez tradycji, bez ustawionej w centrum charyzmatycznej postaci stało się swoistym fenomenem religijnym, którego nie można zignorować. Co mówi o nas?
Zagubieni w kryzysie
Po pierwsze: czujemy się bezradni i zagubieni. To nas łączy, niezależnie od tego, po której stronie kościelnej barykady (tak, nie oszukujmy się, ona przecież istnieje) stoimy. Kryzys, którego doświadczamy – sekularyzacja, afery i podziały wewnątrz Kościoła – dotyka nas równie mocno, choć różnie diagnozujemy jego przyczyny i różne próbujemy przepisywać lekarstwa. Jedni i drudzy czujemy, że świat, który znaliśmy, zaczyna się sypać i idzie jakieś nieznane. Jedni patrzą na owo nieznane z nadzieją. Inni z obawą, uważając je za zło. Jednych i drugich jednak nieznane trzyma w niepewności przyszłości. I ta niepewność nas łączy.
Razem?
Po drugie: potrzebujemy wspólnoty. To również nas łączy, niezależnie od strony barykady. Szukamy ludzi, którzy myślą i czują tak jak my, żeby w obliczu zagrożenia nie musieć sobie z nim radzić samotnie – i żeby przynajmniej mieć wrażenie, że razem damy sobie radę. Gromadzimy się wokół i identyfikujemy po tytułach prasowych i nazwach rozgłośni, po nazwiskach biskupów lub imionach papieży. Czasem budujemy wspólnotę „za” czymś albo „przeciwko”, ale nigdy nie sami. Włocławskie wydarzenie również to pokazało – przynajmniej zanim się zaczęło i wyprowadziło nas ze stereotypów. Wbrew wszystkim podziałom potrzebujemy czuć siłę z tłumu. Wbrew podziałom wszyscy nie umiemy walczyć – tęsknić – marzyć sami, nawet jeśli trzeba w tym celu przejechać setki kilometrów i marznąć w nocy na dworze.
Kto nakarmi?
Po trzecie: jesteśmy głodni. Potrzebujemy wsparcia. Potrzebujemy prowadzenia. Potrzebujemy mądrych słów, głoszonych z autorytetem – jakbyśmy dość mieli chodzenia po omacku. Różne autorytety znajdziemy po różnych stronach barykady, różnym opiniom będziemy przyklaskiwać. Głód jednak jest wspólny i czas, żeby dostrzegli go przede wszystkim pasterze. To oni usłyszeli od Jezusa: „Wy dajcie im jeść”. Jeśli pasterze głodnych owiec nie nakarmią strawą żywej Ewangelii, zrobią to inni – i karma wcale nie musi być zdrowa. To zresztą również, niestety, pokazało włocławskie wydarzenie: obecność polityków, którzy pod płaszczem pobożności, solidarności i obecności de facto zdobywali punkty w trwającej kampanii wyborczej (albo przynajmniej takie sprawiali wrażenie na nieufnych). Nie potępiam polityków: każdy walczy, jak może. Ale odpowiedzialnością pasterzy jest dbać o jakość duchowej strawy, jaką dostają ich owce – ale i o to, by samozwańczy pasterze nie odbierali im wiarygodności, pod pozorem Ewangelii przemycając własne postulaty.
On zwyciężył
Po czwarte: łączy nas krzyż i to jest ten najważniejszy element diagnozy, jaką postawiła nam „Polska pod Krzyżem”. Jakkolwiek inne elementy włocławskiego wydarzenia mogły być dla kogoś mniej lub bardziej kontrowersyjne, droga krzyżowa uciszyła wszystkich. Sprawiła, że stanęliśmy wszyscy razem wobec misterium zła, które w obliczu krzyża przestaje być wyrokiem śmierci. Tu (poza stacją smoleńską i – niestety – dzielącym, a więc niepotrzebnym odniesieniem do władzy, która wykazała się „tchórzostwem” i kazała doświadczać rodzinom ofiar „pogardy i odrzucenia”) wszyscy stanęliśmy równi wobec tajemnicy cierpienia. Rodzice, którzy przeżyli śmierć dziecka. Kobieta, która dokonała aborcji. Mąż chorej na nowotwór żony. Ojciec umierającej dwunastolatki. Mężczyzna, który po wypadku nie może chodzić. Kobieta zdradzona przez męża. Mężczyzna wykorzystywany seksualnie przez księdza. Chłopak, który zamordował człowieka. To już nie były ideologie, strony barykady, pomysły na Polskę i Kościół. To był konkret, to było spotkanie, to był człowiek wobec pytań, na które odpowiada tylko Bóg. To właśnie ta droga krzyżowa wyprowadziła nas z poczucia zagrożenia, z głodu, z samotności ku jedynej słusznej odpowiedzi – ku potrzebie krzyża, który zwycięży.
Sam się obronił
Pisano wcześniej, że to będzie manifestacja „przeciwko lewakom, ateistom i środowiskom LGBT” – dzięki krzyżowi taką nie była. Pisano, że to będzie demonstracja „lepszości i próba dominacji nad gorszym sortem” – Droga Krzyża na to nie pozwoliła. Pisano, że to polityczny event przedwyborczy – dzięki drodze krzyżowej, mimo obecności polityków i mało subtelnym aluzjom, takim się nie stał. Chciałoby się powiedzieć: krzyż sam swoją mocą obronił się przed wykorzystaniem do jakichkolwiek celów którejkolwiek ze stron. Nawet jeśli my staliśmy na barykadzie, to krzyż zwyciężył.
Odpowiedzi nie są proste
Jeśli coś może niepokoić – chciałabym nie pisać tego z wyższością, ale z troską o słuchających – to w moim odczuciu to, że na trudne pytania, wobec których stajemy wszyscy, otrzymujemy proste odpowiedzi. Wydawałoby się: aż za proste. I to jest w zasadzie to, co chciałabym powiedzieć ludziom, którzy modlili się w czasie „Polski pod krzyżem”: nie jako człowiek z drugiej strony barykady, ale przeżywający te same lęki i pragnienia.
W czasie swojej konferencji współorganizator akcji, Lech Dokowicz z fundacji Solo Dios Basta, mówił między innymi: „Zabijanie nienarodzonych jest w oczach Boga tak potworne, że woła o pomstę do nieba, a to znaczy, że nie będzie pokoju w żadnym narodzie, dopóki będą trwały takie czyny. Jeśli znajdą się ludzie, którzy zniosą te przepisy o aborcji, Bóg pobłogosławi tak, że będziemy płakać ze szczęścia”. Niestety, to tak nie działa. Bóg pozwala rosnąć aż do żniwa. Narody z chrześcijańskim prawem nie żyją „z Bożego automatu” w dobrobycie i pokoju, a wojny i nieszczęścia nie są karą za przeprowadzane aborcje. Bóg nigdzie nam nie obiecał, że żyć będziemy w raju na ziemi, płacząc ze szczęścia, jeśli tylko uporządkujemy swoje prawodawstwo zgodnie z chrześcijańską moralnością. Problem istnienia zła w świecie jest zbyt trudny, żebyśmy dawali na niego tak banalnie prostą odpowiedź – i byśmy kazali ludziom w tę odpowiedź wierzyć. Bo co będzie, jeśli jednak nie będziemy płakać ze szczęścia, nawet po politycznej wygranej? Powiemy, że Bóg zawiódł?
Podobne, zbyt proste rozwiązania podsuwał Maciej Bodasiński z tej samej fundacji. Mówił: „Wiemy, że Bóg przygotował dla nas wielkie rzeczy, wielkie rzeczy dla Polski, tylko musimy wyrazić Mu naszą gotowość tu, pod krzyżem”. To zapowiedź zwycięstwa, ale zwycięstwa ziemskiego. Tymczasem Bóg po wyrażeniu gotowości nie nakłada człowiekowi złotej korony chwały, ale koronę cierniową i prowadzi go na krzyż. Czy panowie z fundacji przygotują tych, którzy ich słuchają, na to, że owocem ich modlitwy mogą być prześladowania? Na to, że być może trzeba będzie umierać za to, że zostało się ochrzczonym? To właśnie oznacza „gotowość” – nie tylko walkę, ale i ziemską przegraną. Takiego, nie innego zwycięstwa uczy nas krzyż: ten krzyż, który nas łączy.
Nadzieja na
„Polska pod Krzyżem” postawiła nam diagnozę. Żyjemy w lęku, karmieni zbyt prostymi odpowiedziami – ale wierzymy w krzyż i to pozwala nam mieć nadzieję. Nie: to nie jest wcale nadzieja na Polskę szczęśliwą, bogatą, z kościołami wypełnionymi tłumami wiernych. To jest nadzieja na to, że w najtrudniejszych nawet warunkach będziemy umieli pozostać chrześcijanami.