Logo Przewdonik Katolicki

Cios w plecy

Paweł Stachowiak
fot. Wikipedia

17 września 1939 r. to symbol zdrady i manipulacji, chaosu i wojennej mgły, ale ponad wszystko nieszczęścia państwa i jego lojalnych obywateli.

Rankiem 17 września 1939 r. władze II RP – prezydent Ignacy Mościcki, premier Felicjan Sławoj Składkowski, Naczelny Wódz marszałek Edward Rydz Śmigły, ministrowie, wielu urzędników i wojskowych wysokiego szczebla – znajdowały się na tzw. przedmościu rumuńskim. Tak nazywano wówczas południowo-wschodni skraj państwa, na granicy z Rumunią, nad Dniestrem, Zbruczem i Czeremoszem, najbardziej wtedy odległy od teatru działań wojennych prowadzonych w obronie przed armią niemiecką.
Dlaczego tam, daleko od Warszawy i innych ośrodków polskiej państwowości, znaleźli się ci, którzy ponosili szczególną odpowiedzialność za ciągłość istnienia Niepodległej? Powojenna, komunistyczna propaganda próbowała wprowadzić do polskiej pamięci historycznej mit tzw. szosy zaleszczyckiej, wiodącej ku rumuńskiej granicy, którą mieli uciekać tchórzliwi i skorumpowani przedstawiciele sanacyjnej władzy, porzucając po drodze samochody i kufry z wszelakim dobrem, próbując uciec, byle dalej, zostawiając za sobą tych, którzy nie mieli dokąd uciekać i czego wywozić.
Każdy mit ma w sobie pierwiastek prawdy, także i ten. Decyzja władz II RP, aby szukać schronienia na „rumuńskim przedmościu” miała jednak podstawy racjonalne, niewynikające bynajmniej z tchórzostwa i dbałości o własne bezpieczeństwo. Szło o rzecz arcyważną, kluczową z punktu widzenia racji stanu państwa: cóż uczynić w obliczu klęski militarnej i bierności sojuszników? Jak zapewnić ciągłość istnienia państwa, uniknąć kapitulacji, uczynić z nieuchronnej już wówczas porażki zaledwie jedną z bitew zaczynającej się wojny, bitwy nie decydującej przecież o ostatecznym wyniku całego konfliktu? Sądzono, iż na południowo-wschodnich kresach państwa uda się utworzyć ośrodek skutecznej obrony, który umożliwi polskim władzom przetrwanie na niewielkim skrawku Rzeczypospolitej do wiosny roku następnego, gdy – jak mniemano – ruszyć musi ofensywa zachodnich sojuszników, gdy „dziwna wojna” przeobrazi się rzeczywistą. Myślano o obronie w swoistej kresowej twierdzy, tak aby suwerenne władze kontrolowały choćby kilka miast i wiosek dawnego terytorium państwa.
 
Rząd radziecki nie może pozostać obojętny
Tegoż ranka 17 września wszystkie te plany obróciły się w niwecz. O godzinie 2.15 w polskiej ambasadzie w Moskwie zadzwonił telefon. Ambasador Wacław Grzybowski wspominał: „Sekretariat Potiomkina (zastępcy komisarza spraw zagranicznych ZSRR) zawiadamiał mnie, że komisarz pragnie mi zakomunikować ważną deklarację swego rządu, i zapytywał, czy mogę się do niego udać o trzeciej. […] Byłem przygotowany na złe wiadomości. Myślałem, ze Sowiety, pod jakimkolwiek pretekstem, wymówią pakt o nieagresji. To, co miało nastąpić, było dużo gorsze. Potiomkin przeczytał mi powoli notę podpisaną przez przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych Mołotowa”.
Ten tekst był arcydziełem hipokryzji i zaskoczył nawet tak wytrawnego dyplomatę jak Grzybowski: „Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. […] Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd Polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia. Oznacza to, iż państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. […] Rząd radziecki nie może również pozostać obojętnym w chwili, gdy bracia tej samej krwi, Ukraińcy i Białorusini, zamieszkujący na terenie Polski i pozostawieni swemu losowi, znajdują się bez żadnej obrony. Biorąc pod uwagę tę sytuację, rząd radziecki wydał rozkazy naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby jej oddziały przekroczyły granicę i wzięły pod obronę życie i mienie ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Rząd radziecki zamierza jednocześnie podjąć wszelkie wysiłki, aby uwolnić lud polski od nieszczęsnej wojny, w którą wpędzili go nierozsądni przywódcy i dać mu możliwość egzystencji w warunkach pokojowych”.
Gdy Potiomkin czytał te słowa, wojska sowieckie przekraczały granice Polski rozpoczynając akcję, którą nieraz do dziś nazywa się w Rosji „wyzwoleńczym pochodem Armii Czerwonej”, a która była w rzeczywistości aktem agresji przeprowadzonym w porozumieniu z III Rzeszą i przewidzianym w tajnym protokole do paktu Ribbentrop-Mołotow.
 
Wojna po omacku
To, co nastąpiło w następnych godzinach, trudno nazwać inaczej niż chaosem. Wojna rozgrywa się we mgle, dopiero z późniejszej perspektywy jesteśmy w stanie ogarnąć wszystko, co się wydarzyło. Uczestnicy dramatu zawsze widzą jedynie fragment – jedni większy, drudzy mniejszy – i zmuszeni są działać po omacku. Wiedział o tym doskonale Lew Tołstoj, opisując w Wojnie i Pokoju bitwę pod Austerlitz, jako chaotyczny splot wrażeń Andrzeja Bołkońskiego. Wojna, szczególnie gdy przeobraża się w klęskę, raczej nie przypomina komputerowej gry strategicznej, bardziej podchody w lesie, po ciemku, pośród tajemniczych, budzących grozę odgłosów.
Informacje docierające na „przedmoście rumuńskie” miały właśnie taki charakter. Meldunki o wkroczeniu Armii Czerwonej i zachowaniu się jej oddziałów były bardzo niejasne, często sprzeczne. Sporo było informacji, że oddziały sowieckie na ogół unikają otwierania ognia, głosząc, że będą „wspólnie z Polakami bić Germańca”. Dopiero po południu hamletyzujący wódz naczelny marsz. Edward Rydz-Śmigły zdecydował się wydać rozkaz, który dziś trudno ocenić inaczej niż jako efekt dezorientacji i bezradności: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów”. Brak nazwania rzeczy po imieniu i deklaracji o stanie wojny z ZSRR miał się stać później kulą u nogi polskiej polityki, zwłaszcza wtedy gdy Stalin, sojusznik Hitlera, stał się jego wrogiem i zarazem „sojusznikiem naszych sojuszników”. Wielu dowódców tego rozkazu nie otrzymało, niektórzy nie wierzyli w jego autentyczność, inni działali zgodnie z jego duchem.
 
Uchronić uosobienie Rzeczypospolitej
Polska nie miała na wschodzie sił, które umożliwiałyby skuteczną obronę. Można było jedynie opóźniać marsz wroga i to raczej w odosobnionych ośrodkach oporu. Nieliczne oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP), przemieszczające się kompanie marszowe, razem zaledwie około 10 żołnierzy na kilometr granicy, to było wszystko, czym dysponowaliśmy 17 września. Wojna z Niemcami była już wtedy przegrana, ale scenariusze przyszłości mogły być różne, nawet, wspomniana powyżej, skuteczna obrona na „przedmościu”. Tą przegraną agresja sowiecka zmieniła w katastrofę, z której trzeba było ratować to, co najważniejsze.
Około południa zdecydowano o opuszczeniu kraju przez prezydenta i rząd. Później podjął taką samą decyzję rozdarty wątpliwościami Rydz-Śmigły. Motywy tej decyzji przedstawił w swym orędziu prezydent RP Ignacy Mościcki: „Obywatele! Z przejściowego potopu uchronić musimy uosobienie Rzeczypospolitej i źródło konstytucyjnej władzy. Dlatego, choć z ciężkim sercem, postanowiłem przenieść siedzibę Prezydenta Rzeczypospolitej i Naczelnych Organów Państwa na terytorium jednego z naszych sojuszników. Stamtąd, w warunkach zapewniających im pełną suwerenność, stać oni będą na straży interesów Rzeczypospolitej i nadal prowadzić wojnę wraz z naszymi sprzymierzeńcami”.
Na granicznym moście w Kutach nad Czeremoszem, przez który przejeżdżały rządowe samochody, rozegrała się kolejna odsłona spektaklu, jakże często powtarzanego w naszych dziejach. Romantycznie położyć swoje życie, zasłużyć na nieśmiertelną chwałę, którą zwykliśmy otaczać raczej Trauguttów niż Wielopolskich, czy w duchu pozytywistycznego realizmu starać się ocalić to, co nazywano wówczas substancją państwa, realizować rację stanu?
 
Koniec II RP
Było jakimś głębokim paradoksem, że ten spektakl rozegrał się na moście naprawdę, nie tylko symbolicznie, a jego aktorzy obsadzili się w rolach zdawałoby się pozbawionych logiki. Gdy około godziny 1.30, już 18 września, kolumna samochodów wioząca Śmigłego próbowała wjechać na most, wyszedł jej naprzeciw płk Ludwik Bociański, wojewoda poznański i główny kwatermistrz wojska polskiego. Jego siostrzenica Elżbieta Błocka tak relacjonowała ich spotkanie: „Śmigły wysiadł i zapytał, o co chodzi. – Chodzi o honor wojska – miał odpowiedzieć Bociański. Nikt nie słyszał ich dalszej rozmowy prowadzonej przyciszonymi głosami. W pewnym momencie Śmigły ręką odsunął na bok Bociańskiego. Ten wyjął z kabury pistolet i strzelił sobie w pierś, mierząc w serce. Po chwilowej konsternacji marszałek rozkazał wrzucić ciało na samochód i ruszać. Już w Rumunii okazało się, że Bociański żyje. Kula przeszła obok serca”.
Ludwik Bociański, Wielkopolanin z Pleszewa, dziedzic pozytywistycznej tradycji poznańskiej, stanął w romantycznym, rejtanowskim geście naprzeciw Śmigłego, sukcesora Piłsudskiego, uosobienie tej formacji, która wyrosła z romantycznej spuścizny powstańczej, legionowej i kultu czynu zbrojnego. To chyba w tamtej chwili skończyła się II Rzeczpospolita (postaci Bociańskiego poświęciłem tekst Prawdziwy koniec II Rzeczypospolitej w „Przewodniku” 37/2018).
 
Orlęta z Grodna
Niełatwo stworzyć spójną narrację opisującą wydarzenia, które rozegrały się na Kresach Wschodnich po 17 września 1939 r. Trudno mówić o regularnych walkach, froncie, zorganizowanej obronie, to był raczej szereg pojedynczych i odosobnionych aktów oporu.
Najbardziej spektakularnym, a niesłusznie zapomnianym była obrona Grodna 20 i 21 września. „Jesteście nowymi Orlętami. Postaram się, żeby wasze miasto otrzymało Virtuti Militari i tytuł Zawsze Wiernego” – mówił w grudniu 1941 r. do mieszkańców miasta gen. Władysław Sikorski. Przypomnijmy zatem ten jeden tylko, wybrany epizod walk z Armią Czerwoną. Wojska sowieckie podeszły pod miasto 20 września, ich dowództwo było przekonane, że Grodno uda się zająć z marszu uderzeniem wojsk pancernych. Polska obrona zdawała się słaba, fortyfikacje miejskie były nieobsadzone a stacjonujące w mieście wojsko zostało odesłane na front wojny z Niemcami. Agresorzy zostali jednak zaskoczeni masowym udziałem w walkach ludności cywilnej.
Grodzieńska nauczycielka Grażyna Lipińska relacjonowała: „Na wezwanie megafonu zbierają się tysięczne rzesze ludzi z łopatami. Kopiemy rowy i stawiamy zapory na wszystkich możliwych drogach, wiodących do miasta. […] Żołnierze na rozkaz młodego podchorążego taszczą na dziedziniec szkolny cekaemy, pełne skrzynki nabojów, karabiny i wiele innego sprzętu. Chłopcy ze Szkoły Ogrodniczej przywdziewają mundury, zbroją się w karabiny, robią nasypy, rowy strzeleckie. My – liczne kobiety – biegamy za prowiantem, przygotowujemy lekarstwa, bandaże, nosze i butelki z benzyną – tę improwizowaną broń przeciwczołgową”.
Jeszcze zanim nastąpił atak sowiecki, obrońcy Grodna musieli pokonać dywersję komunistycznej V kolumny, siatki miejscowych członków Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi przygotowanej już wcześniej przez NKWD. Później ruszyły czołgi i napotkały skuteczny opór, w Grodnie rozegrały się sceny, które kojarzą nam się raczej z powstaniem warszawskim.
„Ogromny huk, jakieś zgrzyty, krzyki. Słyszę to wszystko, leżąc przerażony pod murem... a chciałem być bohaterem. Wtem słyszę czyjś zdyszany głos: »rzucaj tę butelkę! Prędko, po cholerę ją trzymasz, wstawaj!«, przytomnieję, obok mnie stoi żołnierz. Nie bardzo wiedząc, co czynię, poderwany tym krzykiem wybiegam na ul. Dominikańską, widzę czołg stojący w szerokich obrotowych drzwiach kina, robię kilka kroków i rzucam z całej siły butelką, która (mam ten obraz do dzisiaj przed oczyma) rozbija się na pancerzu i od razu bucha duży płomień” – relacjonował harcerz Tadeusz Pieslak.
Do legendy przeszła postać 13-letniego Tomka Jasińskiego, którego, jako żywą tarczę, rozpięto na jednym z atakujących Grodno sowieckich czołgów. Miasto upadło, a wtedy rozpętał się terror. W 1993 r. podczas częściowych ekshumacji masowych grobów odnaleziono ciała 84 osób.
 

Bytem przygotowany na złe wiadomości. Myślałem, ze Sowiety, pod jakimkolwiek pretekstem, wymówią pakt o nieagresji. To, co miało nastąpić, było dużo gorsze
Wacław Grzybowski, ambasador Polski w Moskwie



Pożegnanie ze Wschodem
17 września to symbol zdrady i manipulacji, chaosu i wojennej mgły, ale ponad wszystko nieszczęścia państwa i jego lojalnych obywateli (więcej w artykule Zdrada na kresach, „Przewodnik” 37/2017). Jednak historycznie najważniejsza konsekwencja tamtych wydarzeń, to koniec trwającej wieki i kosztującej krocie, polskiej przygody na Wschodzie. Lwów i Wilno, Nowogródek, Stanisławów i Pińsk, legenda kresowych stanic, dzikie pola, porohy, żmudzkie puszcze i poleskie moczary, to wszystko odeszło do bezpowrotnie minionej przeszłości.
 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki