Logo Przewdonik Katolicki

Prawdziwy koniec II Rzeczypospolitej

Paweł Stachowiak
FOT. NAC

Tamta Polska skończyła się 18 września 1939 r. nad ranem, gdy samochód wiozący wodza naczelnego armii polskiej marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego wjechał na graniczny most oddzielający Polskę od Rumunii.

Na środku mostu nad Czeremoszem w Kutach zagrodził mu drogę niewysoki człowiek w mundurze pułkownika Wojska Polskiego – wojewoda poznański Ludwik Bociański. Marszałek wysiadł i ostrym głosem zapytał Bociańskiego: „O co chodzi?” Ten odrzekł: „O honor żołnierza polskiego”. Nikt dokładnie nie słyszał ich rozmowy, podobno wojewoda miał rzucić Śmigłemu w twarz słowa: „Hetman nigdy nie opuszcza swych wojsk”. Marszałek odepchnął pułkownika i ręką podniósł graniczny szlaban. Wtedy padł strzał. Bociański wyciągnął z kabury pistolet, wymierzył we własną pierś i wystrzelił. Ciało wrzucono do samochodu i przewieziono na rumuńską stronę. Tam okazało się, że niedoszły samobójca żyje. Następne miesiące miał spędzić w bukareszteńskim szpitalu. Cała historia jest wielce tajemnicza. Na dobrą sprawę nie wiemy czy z całą pewnością się wydarzyła, a jeśli tak, jakie były jej okoliczności. Sam Bociański nigdy o niej nie mówił, choć jego rodzina była przekonana, że jest prawdziwa.
 
„Uciekli do Rumunii”
Tamta noc z 17 na 18 września 1939 r. była sceną wielkiego historycznego dramatu. Od kilku dni władze Polski zaatakowanej 1 września przez III Rzeszę, znajdowały się na ostatniej rubieży obrony, za którą uznawano tereny tzw. przedmościa rumuńskiego. Był to południowo-wschodni skrawek ówczesnej Polski położony nad Dniestrem i Czeremoszem, gdzie planowano utworzyć ośrodek długotrwałego oporu przed niemiecką agresją. 17 września wszelkie plany okazały się nieaktualne. Rano wkroczyły do Polski wojska sowieckie i bezpieczny zdawało się region pogranicza rumuńskiego znalazł się w bezpośrednim zagrożeniu. Wkrótce mógł zostać zajęty przez Armię Czerwoną, a sił do obrony nie było. Wtedy zapadła decyzja, aby prezydent Ignacy Mościcki wraz z rządem przekroczyli granicę z sojuszniczą Rumunią. Zamiarem było przeniesienie legalnego ośrodka polskiej władzy do Francji, aby nadal prowadzić wojnę u boku sojuszników. „Uciekli do Rumunii”, mawiano później. To oczywista nieprawda. Jeśli racją stanu Polski było wtedy uznanie wrześniowego epizodu jedynie za przegraną bitwę, która jest fragmentem większej wojny, mającej ostatecznie przynieść nam zwycięstwo, to innej drogi nie było. Trzeba było uniknąć kapitulacji, utrzymać ciągłość istnienia państwa, odtworzyć armię i kontynuować walkę. Tak należało zrobić, choć efekt, jak to dziś mówimy – wizerunkowy, był dla władz przedwrześniowej Polski co najmniej wątpliwy. Jednak decyzja Naczelnego Wodza, aby również udać się na emigrację nie była równie oczywista. Nadal połowa kraju była jeszcze wolna, walczyły setki tysięcy polskich żołnierzy, czy zatem dowódca powinien ich opuszczać? Rydz nie był tchórzem, raczej człowiekiem o dość ograniczonej wyobraźni, w swoim mniemaniu zrobił najlepiej, choć naprawdę ściągnął na siebie niesławę. Pewnie nieraz żałował, że tam, na moście nie posłuchał pułkownika Bociańskiego.
 
Zaszedł wysoko, bo był wierny
Tamten dramatyczny moment od dawna mnie fascynuje, przede wszystkim dlatego, że skupia w sobie całą tragedię, którą przyszło nam przeżyć we „wrześniu roku pamiętnego”. Trzeba wiedzieć, kim był człowiek, który zagrodził drogę Naczelnemu Wodzowi. Pochodził z Wielkopolski, z Pleszewa i miał za sobą piękną biografię: powstaniec wielkopolski o wielkich zasługach, żołnierz wojny z bolszewikami, szef wywiadu wojskowego, komendant szkoły podchorążych w Komorowie, wojewoda wileński i wreszcie poznański. Piłsudczyk z krwi i kości, choć postać w tym obozie nietypowa: nie był legionistą i był Wielkopolaninem, a to nie były dobre referencje dla przedstawiciela sanacji. Zaszedł tak wysoko, bo był absolutnie wierny i dawał tego szczególne dowody. Dla bezpieczeństwa państwa rządzonego przez Marszałka i jego obóz skłonny był uczynić wszystko, nawet jeśli nie miało to wiele wspólnego z prawami obywatelskimi. Jako wojewoda potrafił być bezwzględny dla wszystkich, którzy zagrozić mogliby stabilności II RP, za takich zaś uważał obywateli
niepolskiego pochodzenia. „Bociański przyjeżdżając do Wilna, przywiózł ze swojej Wielkopolski wszystkie niemieckie ustawy germanizacyjne. I w miejsce Niemców wpisał «Polacy», a w miejsce Polaków wrzucił Litwinów i Białorusinów”, wspominał jego rządy ówczesny redaktor naczelny wileńskiego „Słowa” Stanisław Cat Mackiewicz. Już w Wielkopolsce zwalczał wszelkie przejawy inicjatyw mniejszości niemieckiej, nawet spółdzielnie mleczarskie. Potrafił zlecać podrzucanie zdechłych szczurów do zbiorników mleka, aby mieć po kontroli czystości powód do zamknięcia mleczarni. Państwo i wódz, najpierw Piłsudski, a później Rydz-Śmigły, stali dlań ponad wszelkimi prawami obywatelskimi. „Dla mnie Naczelny Wódz jest osobą, dla której gdy przyjdzie potrzeba, oddam swe życie w ofierze”, zwykł mówić. Ten właśnie człowiek próbował zatrzymać owego Wodza na moście w Kutach i oddać życie wtedy, gdy tamten w jego mniemaniu zdradził.
 
„Wodzu, prowadź nas!”
Gdy przygląda się państwu, jakim była II RP, odrzucając wszelkie sentymenty i starając się zachować obiektywizm, dostrzec można, jak wiele słabości ujawniło się podczas 20 lat jego istnienia. Jednym z nich był rosnący autorytaryzm, niszczenie demokratycznych instytucji państwowych, coraz większe ich podporządkowanie otoczonemu kultem wodzowi. Powstała wszechwładna, hierarchicznie zorganizowana grupa, która w poczuciu daleko idącej bezkarności, wyznając bezwzględną lojalność wobec Komendanta i jego następcy, uważała się za jedynych uprawnionych do rządzenia. Dopóki siły dopisywały Piłsudskiemu, jego wybitna osobowość pozwalała mu rządzić państwem, właściwie odczytując polityczne znaki czasu. Gdy zaniemógł, a wreszcie go zabrakło, pozostała po nim grupa ludzi dobranych wedle specyficznego klucza. Pierwszą zaletą była wierność i absolutna lojalność, drugą natomiast niezbyt zaawansowany intelekt. Pod koniec swego życia Komendant nie chciał już wokół siebie widzieć partnerów, a tylko wykonawców, którzy wysłuchują poleceń i meldują o wykonaniu. Takim był, na nasze nieszczęście, Rydz-Śmigły, o którym cytowany już S. Cat Mackiewicz napisał: „Ludzie go ulepili własnymi rękami, bo im był dla kultu potrzebny, a potem wołali: «Wodzu, prowadź nas!», a on mógł tylko jeździć popychany na taczkach”. Takim był skoncentrowany na sprawie czystości obejść i wiejskich sanitariatów ostatni premier II RP Felicjan Sławoj-Składkowski. Ludwik Bociański był typowym przedstawicielem tego środowiska, człowiekiem ideowym, uczciwym, wiernym i lojalnym, ale utożsamiającym państwo z własnym obozem politycznym i jego wodzem.
 
W miejsce dumy – rozpacz
Jakąż tragedią, załamaniem wszystkich życiowych planów i hierarchii, musi być dla takich ludzi upadek tego, w co bezwzględnie wierzyli i czemu wiernie służyli? Pokolenie, które budowało II Rzeczpospolitą cechowało się trudnym dziś do pojęcia poziomem przywiązania do państwa, wręcz kultu. Cud jego odrodzenia promieniował na następne lata, tworząc generację, która za naturalne uważała złożenie swego życia w ofierze Polsce. W tej wymarzonej Polsce bywało jednak różnie. Kariery, pozycja społeczna, pieniądze – głuszyły dawną ideowość jednych. Inn, tej ideowości nie tracąc, zaprzęgali ją w służbę jednej partii i jednego wodza, utożsamiając ich z Polską. To dla nich upadek państwa, tak szybki i niespodziewany, musiał być szokiem największym, niweczył sens życia, niszczył największe wartości, być może uświadamiał własne błędy. Nie dziw, że w miejsce dumy pojawiała się rozpacz i pchała do czynów desperackich. Ta właśnie Polska skończyła się na moście w Kutach 18 września 1939 r. Może bezpowrotnie?!

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki