Podczas Mszy św. koncelebrowanej z okazji upamiętnienia 75. rocznicy likwidacji Litzmannstadt Getto i nawiązując do wystawy, arcybiskup łódzki Grzegorz Ryś powiedział: „75 lat temu nie wszystkie drzwi były otwarte. Choćby dlatego dziś otwieramy drzwi katedry”. Katedrę zaludniają teraz Żydzi. Już nie żyją, więc może to ich dusze? Najważniejsze, że mają twarze, imiona, mają też głosy, które są często głosami ich ocalałych dzieci, kuzynów, a wreszcie sąsiadów, koleżanek ze szkoły, ale także osób całkowicie przypadkowych. Lubimy pamiętać, że ocaleli dzięki odwadze wielu Polaków, nie chcemy pamiętać, że w wielu przypadkach zginęli z powodu polskich szabrowników i donosicieli. Arcybiskup Ryś mówiąc o zamkniętych drzwiach łódzkich domów, przypomniał o wszystkich zamkniętych polskich drzwiach. Myślę, że można czuć się dumnym z heroizmu wielu polskich rodzin, ale nie wyklucza to poczucia wstydu z powodu tchórzostwa, konformizmu i niskich pobudek innych. Kolekcja „I ciągle widzę ich twarze…” mówiąc o zagładzie, mówi jednak także o czymś innym. O odzyskiwaniu obecności, o tęsknocie, o życiu. Wiele z tych fotografii przetrwało jako zapis pamięci polskich sąsiadów, jako dowód na istnienie dawnego życia, którego wcale nie chce się zapomnieć. Przekazane wraz z fotografiami opowieści właśnie o tym mówią.
Gołda – strażniczka pamięci
Kolekcja ma już wiele lat i mnóstwo odsłon. Wystawa w Łodzi jest 60. otwarciem. Matką wystawy jest Gołda Tencer, aktorka, od początku związana z Teatrem Żydowskim, obecnie jego dyrektorka. Urodziła się w Łodzi w 1949 r. jako córka ocalałego Szmula Tencera. „Echo Holocaustu towarzyszyło jednak mojemu dzieciństwu. Wracało w środku nocy krzykiem ojca, który we śnie raz jeszcze widział to wszystko, co musiał przeżyć – w getcie, w obozie zagłady”. Przeżył warszawskie getto, Majdanek, Oświęcim, Mauthausen. Stracił żonę, córkę. Z jego rodziny przeżył tylko brat. Z rodziny mamy, która uciekła na Syberię – tylko babcia i jej synowie w Izraelu. Pamiętała resztki ocalałego świata po wojnie, w łódzkiej kamienicy, w której obok siebie żyły rodziny polskie i żydowskie. No a potem zaczęły się wygnania, wyjazdy tych, co przeżyli. W 1968 r. Gołda pożegnała wielu znajomych, przyjaciół, brata. Nad jej życiem jak sama mówiła, unosił się duch nieobecności. Kiedyś miała koncert w Łodzi, podczas którego zapytała publiczność, czy ktoś pamięta sklep kolonialny jej babci. Nikt nie pamiętał. Ale kilka lat później ni stąd ni zowąd otrzymała mejla od obcej kobiety, która przeglądając jakieś dokumenty natknęła się na rodzinę Tencerów. W ten sposób Gołda dotarła do imion swoich bliskich. Tylko imion albo aż. Bo te imiona nie miały twarzy, nie zachowało się żadne rodzinne zdjęcie. Może to właśnie wtedy przyszła jej do głowy myśl, by odzyskiwać te fotografie, które przetrwały piekło. Żeby zachować pamięć, żeby nie udało się tego życia unicestwić do końca, skazać na niebyt, na niepamięć.
Apel więc wyruszył w świat, choć bez nadziei. Był rok 1994, Gołda Tencer razem z utworzoną przez siebie Fundacją Shalom ogłosiła zbiórkę przedwojennych i powojennych fotografii Żydów polskich. Nie liczyła na duży odzew. Tymczasem zaczęły nadchodzić przesyłki – sześć tysięcy, dziewięć tysięcy. Zbiórka trwa do dzisiaj, kolekcja wciąż rośnie.
Skrawki
„Moja mama przyjaźniła się z panią Pejsakową. Kiedy mieli wywozić rodzinę z Opatowa, dała matce zdjęcia, aby przechowała, że może ktoś przeżyje… Zdjęcia ocalały, ale ja imion nie pamiętam”.
„Bardzo proszę przypatrzyć się dzieciom na fotografii przez szkło powiększające. To dzieci z miasteczka Kozowo na Podolu, z klasy Va, szczęśliwe, bo za chwilę zaczynają się wakacje. Kiedy szłam pierwszy raz do szkoły, ojciec poprosił, by mnie posadzili między żydowskie dzieci. (…) Najbliższe mojemu sercu były Róża i Klara siedzące w środku. Róża był poważna. Nosiła warkocze z wplecionymi wstążkami, związane nad uszami. Była najlepsza z matematyki i pomagała w matematyce innym dzieciom. Na wycieczki przynosiła dla wszystkich chrupiące bułeczki. Jej rodzice mieli piekarnię. (…). Gdy przyszli Niemcy, żydowskie dzieci z tej fotografii i z całej szkoły, wraz z rodzicami, rodzeństwem i dalszymi krewnymi – zostały zamordowane. Wywozili ich za miasto do kamieniołomów i tam rozstrzeliwali. Tak zginęła jedna trzecia naszego miasteczka”.
„W moich fotografiach, które częściowo odzyskałem po powrocie z robót przymusowych z Niemiec do Polski, do Obornik k. Poznania znalazłem kilka, na których są moi koledzy pochodzenia żydowskiego, z którymi chodziłem do szkoły i do gimnazjum. Na zdjęciu numer 1 jest dwóch kolegów: w dolnym rzędzie siedzi drugi od lewej Rotholz, imienia nie pamiętam, a w trzecim rzędzie od dołu, pierwszy z lewej Tobiasz Auerbach, syn kantora gminy żydowskiej. Z pierwszym nie utrzymywałem bliższej znajomości, z Tobiaszem tak. Dzięki niemu zwiedziłem synagogę w Obornikach, która znajdowała się przy ul. Czarnkowskiej, blisko rynku. Byłem też z innymi kolegami w domu jego rodziców. W czasie przerw szkolnych uganialiśmy się po boisku szkolnym. Był bardzo szybki i nigdy nie udało mi się go przegonić”.
„Mój zmarły ojciec powtarzał, że na tym zdjęciu są Żydzi. Skąd wzięło się w mojej rodzinie, nie wiem. Tyle mogę dodać, że przed wojną mieszkaliśmy we Lwowie”.
„Jestem w posiadaniu zdjęcia kobiety narodowości żydowskiej z małym dzieckiem, oni oboje uciekli z getta w Łowiczu, na noc się u nas zatrzymała i pozostawiła mi to zdjęcie…”.
Głosy
Tysiące zdjęć można dzisiaj oglądać na witrynie zydzipolscy.pl. Wiele jest opisanych, ale wiele nie. Jedynie: nazwisko nieznane, imię nieznane. Coraz mniejsza jest możliwość, że ktoś rozpozna twarze. To internetowa odsłona kolekcji, owoc drobiazgowego śledztwa, tkania pamięci z urywanych wspomnień przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Zdjęcia można ułożyć według kilku kluczy, na przykład chronologicznie: od przedwojnia, kiedy rozjaśnione beztroską oczy patrzyły wprost w obiektyw, przez wojnę i lęk, chaos, dramat, zagubienie, po czasy powojenne. Tematycznie: fotografie szkolne, rodzinne, z wycieczek, domowe, weselne, towarzyskie, wakacyjne, z getta. Geograficznie: od wschodnich Kresów po tereny zachodnie.
Kolekcja wciąż się rozrasta, fotografie nadal można przysłać, wciąż jest możliwe, że gdzieś ukryte zdjęcia czekają na swojego odkrywcę. Tak jak w Zduńskiej Woli w 1987 r., na strychu pod belką jednego z domów odnaleziono dziesiątki szklanych płytek z uwiecznionymi fotografiami żydowskich rodzin. I pomyśleć, że pozostali nierozpoznani, a przecież śmiali się, rozmawiali, kłócili, bawili, pracowali, żyli. Nie wiedzieli, co ich czeka, jak blisko jest do tego, że ich świat ulegnie rozpadowi. Te fotografie to oczywiście dokument przeszłości, ale także wstrząsający obraz życia ludzkiego, tej zagadki ludzkiego losu. Nie sposób ich oglądać, nie odczuwając dreszczu przerażenia, lodowatego podmuchu historii. Gołda Tencer upomniała się o zwyczajnych ludzi, o dzieci, o krawców, o młode żony, o sklepikarzy, o starców. Aż 80 proc. zdjęć przysłali Polacy, którzy przechowywali pamięć o żydowskich znajomych, mieli ich fotografie w swoich rodzinnych albumach, a czasem ratowali dosłownie ze śmietników, z likwidowanych mieszkań, ze stosów makulatury. Gołda Tencer pisała o nich: „Sprawiedliwymi są nie tylko ci, co ratują choćby jedno życie. Na to miano zasługują także ci, co ratują pamięć. Pamięć o tych, którzy mówić już nie mogą zamienieni w popiół, zagłuszeni zgiełkiem współczesnych wydarzeń”.