Starsi na pewno pamiętają, wielu młodszych zapewne też. Sekwencja z pierwszego polskiego powojennego filmu fabularnego Zakazane piosenki i śpiewane na melodię dziadowską, przez młodą Hankę Bielicką, słowa piosenki:
„Dnia pierwszego września roku pamiętnego,
Wróg napadł na Polskę z kraju niemieckiego.
Najgorzej się zawziął na naszą Warszawę,
Warszawo kochana, tyś jest miasto krwawe.
[…]
Lecą bomby z nieba, brak jest ludziom chleba,
Nie tylko od bomby, umrzeć z głodu trzeba.
Lecą bomby, lecą od wieczora do dnia,
Nie ma kropli wody do gaszenia ognia”.
Ta piosenka to anonimowe świadectwo pierwszych dni września 1939 r., czasu, o którym napisać, że był dla Polski tragiczny, to mało. I nie chodzi tu wyłącznie o ofiary, gruzy i śmierć, tragizm miał wymiar głębszy. Upadło państwo z takim entuzjazmem i trudem budowane od dwudziestu lat. Pomimo optymistycznej propagandy głoszącej, iż jesteśmy „silni, zwarci, gotowi”, przyszło przełknąć gorzką pigułkę i dostrzec, że żaden z tych trzech przymiotników nie odpowiadał rzeczywistości.
My po latach widzimy jeszcze jedno: tamten wrzesień na długo przetrącił oś rozwoju polskiego państwa i społeczeństwa. Konsekwencje tego trwają do dziś i trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek znikną. Mając w pamięci to dziejowe nieszczęście, które przyszło na nas we wrześniu 1939 r., przyjrzyjmy się chwili, gdy nic nie było jeszcze do końca wiadome, choć wielu przeczuwało, że kończy się epoka, że nic już nie będzie takie samo. Postarajmy się wniknąć w atmosferę pierwszego dnia wojny, tego nieszczęsnego wrześniowego piątku, gdy „wróg napadł na Polskę z kraju niemieckiego”.
A więc wojna!
Być może najlepiej zapamiętały tamten poranek dzieci, które urodziły się w 1932 r. i miały rozpocząć naukę w pierwszej klasie szkoły zwanej wówczas powszechną. Z tego rocznika był mój ojciec i pamiętam jego opowieść o dumnym wyruszeniu z domu, z tornistrem na plecach i panicznej ucieczce, gdy po drodze zaczęły wybuchać bomby. Wojna trwała wtedy już od ponad trzech godzin, choć zapewne nie wszyscy byli tego jeszcze świadomi. Dziś wiemy, że zaczęło się o godzinie 4.40 w Wieluniu i pięć minut później na Westerplatte.
Mit obrony gdańskiej placówki przyćmił na długo inne fakty i dopiero od niedawna przypominany jest los nadgranicznego miasteczka, zbombardowanego przez Luftwaffe. Wieluń jest chyba wymowniejszym niż Westerplatte symbolem tego, co się miało stać w następnych latach: nagły atak na pozbawione znaczenia militarnego miasto, śmierć prawdopodobnie około 1200 osób cywilnych. Niemcy bombardowali Wieluń z małej wysokości, metodycznie, z dużą dokładnością. Do zrzucających bomby „sztukasów” dołączyły myśliwce ostrzeliwujące z broni pokładowej ludzi uciekających z walących się budowli, nie oszczędzono nawet szpitala. Tak właśnie miała wyglądać ta wojna.
Wielu zapamiętało głos spikera Polskiego Radia Józefa Małgorzewskiego odczytującego komunikat: „A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie, publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory, weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym – walka aż do zwycięstwa!”.
Całe nasze życie ulegnie zmianie – to była powszechna świadomość i każdy chyba, ze szczegółami i już na zawsze, miał pamiętać moment, gdy dotarła do niego wiadomość o wybuchu wojny. Wspomina Zofia Zawadzka, wtedy kilkunastoletnia uczennica warszawskiego gimnazjum im. Narcyzy Żmichowskiej: „Dziś tu, na Kruczej, w samym centrum Warszawy, jest cicho i spokojnie – pachnie świeże śniadanko i słychać troskliwe matczyne poganianie: «Prędzej, bo się spóźnisz do szkoły». […] Wypijam łyk ciepłego mleka i nagle, w jednej chwili, wszystko się zmienia. Ja i moje życie. Widzę we wspomnieniach sylwetkę matki stojącą na progu otwartego balkonu trzeciego piętra i tę jej twarz... jeszcze uśmiechniętą. Nad dachem przelatuje samolot. Jej słowa: «Spójrz, dziecko, nasi ćwiczą obronę powietrzną». Spoglądam pełna naiwnej nadziei. Jeszcze tylko parę minut i to, tak czyste, błękitne niebo przecina cała eskadra samolotów, a na nich wymalowane czarne krzyże. Huk, dudnienie, wycie silników. Szyby w oknach drżą, a moje serce wali jak młot i ta przerażająca myśl, że to już nieodwołalnie wojna”. W tej relacji jest wszystko, co kojarzyło się później z tamtym piątkiem: zaskoczenie, lęk, naiwna nadzieja, poczucie nieuchronnej zmiany.
Potężna burza
Cóż działo się na granicach państwa, tam gdzie już o świcie rozgorzały walki? Granica polsko-niemiecka wyznaczona przed dwudziestoma laty w traktacie wersalskim była skrajnie trudna do obrony. Jej kształt umożliwiał Niemcom koncentryczny atak na stolicę i czynił opór na granicy skazanym na porażkę. Zapewne najbardziej rozsądnym byłoby wycofać polskie dywizje w głąb kraju, skrócić linię obrony i oprzeć ją na naturalnych przeszkodach terenowych.
Jednak względy taktyczne to jedno, a polityka to drugie. Polscy przywódcy, szczególnie wódz naczelny marszałek Edward Rydz-Śmigły, wiedzieli doskonale, że jedyną szansą na powstrzymanie wroga jest włączenie się do walki sojuszników – Francji i Wielkiej Brytanii. Aby liczyć na ich realną pomoc, Polska musiała dowieść, iż stawia twardy opór, że jest w stanie bronić swego terytorium. Dlatego polskie siły zbrojne otrzymały rozkaz zdawałoby się bezsensowny – podjąć walkę na granicy i trwać przynamniej tak długo, aż sojusznicy nie włączą się do wojny. Dlatego 1 września to przede wszystkim bitwy graniczne, twardy i okupiony wielkimi stratami opór opóźniający marsz wroga w głąb kraju.
Tego dnia nad ranem wzdłuż północnej i zachodniej granicy Polski przeszła potężna burza. Pierwsze salwy artylerii niemieckiej oddane krótko przed godziną 5.00 wydawać się mogły jej przedłużeniem. Jeszcze burza, czy już wojna, trudno było mieć pewność. O godz. 4.40 kapitan von Kielmansegg z niemieckiej pierwszej dywizji pancernej zapalił papierosa i, jak później wspominał, pomyślał: „Gdy go skończę, będzie już wojna”. Szczególnie silne natarcie ruszyło z Prus Wsch. na południe, ku Warszawie, oraz znad Prosny i Warty, również ku stolicy. Ciężkie walki rozgorzały w tzw. korytarzu pomorskim oraz na zachód i południe od Krakowa.
Skuteczny opór
1 września opór wojsk polskich był potężny i skuteczny. Tego dnia Niemcom nie udało się nigdzie przełamać linii polskiej obrony, choć koszty tego były dla nas ogromne. Do historii przeszło kilka epizodów tamtych zmagań. Jednym z nich jest otoczona nieco dwuznaczną legendą szarża 18. Pułku Ułanów Pomorskich pod Krojantami. Propaganda niemiecka i peerelowska próbowały z niej uczynić symbol polskiej bezsensownej bohaterszczyzny, kreując fałszywy mit kawalerzystów atakujących niemiecką kolumnę pancerną. W rzeczywistości był to atak na niemiecką piechotę, podczas którego polscy ułani przypadkiem dostali się pod ogień czołgów niemieckich.
Ciekawa jest również historia walk wokół wsi Mokra na północny zachód od Częstochowy. Niemiecka dywizja pancerna poniosła tam klęskę w starciu z o wiele słabszą polską brygadą kawalerii. Załogi czołgów niemieckich, atakowane przez polskie tankietki, wpadły w panikę, rozjeżdżano własną piechotę, czołgi zderzały się ze sobą, raziły się nawzajem ogniem z dział. W ciągu kilku godzin zniszczeniu uległo ponad sto niemieckich maszyn.
Cały dzień trwały walki w Gdańsku, na Westerplatte i wokół budynku Poczty Polskiej. Po kilkunastogodzinnej obronie Niemcy opanowali budynek, a ocalałych obrońców rozstrzelali.
Pierwszego dnia walk wojska niemieckie nie zdołały nigdzie przełamać polskiej obrony, ale był to niestety sukces tylko chwilowy. Przewaga wroga była przytłaczająca i polskie dowództwo zdawało sobie sprawę, że gdy Niemcy rozwiną pełnię swoich sił, skuteczniej zaangażują lotnictwo, artylerię i wojska pancerne, front musi zostać przerwany. Dlatego sprawą najwyższej wagi zaczęło się stawać włączenie do wojny naszych sojuszników, przekształcenie lokalnego dotąd konfliktu polsko-niemieckiego w wojnę europejską, a nawet światową.
W oczekiwaniu na pomoc
1 września Polska znajdowała się w sojuszu z Francją i Wielką Brytanią. Pierwszy został podpisany jeszcze w 1921 r. i był fundamentem bezpieczeństwa naszego kraju przez cały okres międzywojenny, drugi był całkiem świeży – parafowano go przed kilkoma zaledwie dniami, 25 sierpnia 1939 r. Te porozumienia zdawały się zapewniać Rzeczypospolitej wysoki poziom bezpieczeństwa, potężna francuska armia lądowa i siła imperium brytyjskiego dawały nadzieję na to, iż III Rzesza nie zdecyduje się na atak, a jeżeli to uczyni poniesie rychłą klęskę. W wypadku niemieckiej agresji na Polskę, Francuzi mieli podjąć natychmiast ograniczoną akcję wojskową na lądzie i w powietrzu, a piętnastego dnia od mobilizacji powszechnej „wszcząć ofensywę przeciwko Niemcom z udziałem przeważającej części swych wojsk”. Czynnik czasu był zatem niezwykle ważny, im wcześniej sojusznicy wywiążą się ze swych zobowiązań, tym szybciej Polska otrzyma realną pomoc. Trzeba było uczynić wszystko, co możliwe, aby skłonić sojuszników do działania.
Dyplomacja i czyn zbrojny musiały iść ręka w rękę. Krew żołnierska przelana w bitwach granicznych miała dać dyplomatom argument uwiarygadniający żądanie wypełnienia przez Francuzów i Anglików ich sojuszniczych zobowiązań. Hitler wciąż liczył, że jeśli uda się szybko osiągnąć błyskotliwe zwycięstwo, to przynajmniej Wielka Brytania nie przystąpi do wojny. 1 września nie wszystko było jeszcze jasne, Francuzi wciąż liczyli na jakąś formę porozumienia, pośrednictwa, być może włoskiego, które doprowadziłoby do konferencji mającej powstrzymać wojnę, ale brytyjski premier Neville Chamberlain, jak relacjonował Winston Churchill, „powitał mnie smutnym spojrzeniem i słowami: nie widzę najmniejszej szansy uratowania pokoju”. Nie da się jednak ukryć, że już pierwszego dnia wojny nasi sojusznicy, szczególnie Francuzi, z obawą i niechęcią myśleli o szybkim podjęciu akcji zbrojnej. „Musimy oszczędzać francuską krew” i „nie dopuścić do masakry Francuzów” – tak brzmiała najważniejsza zasada kierująca myśleniem polityków i wojskowych znad Sekwany. Liczyli oni, że polski opór potrwa kilka miesięcy, a przez ten czas Francja przygotuje się do walki. Na razie uważali, że „nie warto umierać za Gdańsk”.
Umiarkowany optymizm
Poranne gazety ukazujące się 1 września nie zdążyły jeszcze przynieść informacji o wojnie, uczyniły to wydania wieczorne i z dnia następnego. Ich łamy były pełne optymizmu, nikt nie wątpił w szybką klęskę Niemiec. „Dziennik Poznański” tak pisał 2 września piórem swego komentatora: „Czy jesteście Państwo pewni, że Poznaniowi grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo? Dalibóg nie! Wszystko odbywa się absolutnie normalnie, z godnością i składnie”. Pierwsze strony pełne są relacji o polskich przewagach, a następne sugerują, że business as usual. Wojna wojną, ale przecież „do 31 października trwa tani sezon jesienny w Ciechocinku”, a Teatr Polski zaprasza w „sobotę i dni następne” na „powtórzenie ciekawej i wesołej komedii wiedeńskiej, Skandal w rodzinie Mr. Kinga”. Niestety, owe „dni następne” należały już do nowej epoki, która miała być może i ciekawa, ale z pewnością nie wesoła.