Gdy o trzeciej nad ranem 17 września sowieckie wojska, na całej długości granicy – od Dzisny do Kamieńca Podolskiego – wtargnęły na obszar Polski, większość ludzi początkowo nie wiedziała, w jakim charakterze one do nas przybyły. Wspomożyciele czy współagresorzy? Rozwiązania tej zagadki nie ułatwiali im sami Rosjanie. Ich dowódcy w większości wypadków zachowywali się dwuznacznie, otwarte działania zbrojne podejmując jedynie w razie jawnego oporu polskiego wojska. Na szczęście takich aktów z naszej strony nie brakowało.
Bliscy wrogowie i przyjaciele z daleka
Na kilka lat przed wojną sztabowcy zapytali Józefa Piłsudskiego, wówczas już podupadającego na zdrowiu i przepełnionego pesymizmem, jaki wariant obrony przewiduje dla Polski w razie obustronnego ataku z zachodu i ze wschodu. Marszałek odpowiedział wówczas, że w ogóle nie bierze go pod uwagę. Ale nie był to bynajmniej wniosek optymistyczny. Piłsudski uważał po prostu, że wspólna niemiecko-rosyjska agresja nie da Polakom szans obrony, więc nie ma co zastanawiać się nad jej organizacją.
Tło tej gorzkiej refleksji stanowił brak iluzji doświadczonego stratega wobec możliwości skutecznej pomocy ze strony naszych sojuszników z Zachodu, kimkolwiek by oni byli. Skoro dwóch śmiertelnych wrogów mamy tuż przy sobie, nie wybawią nas od nich przyjaciele z daleka.
Jak dobrze wiemy, rzeczywistość zrealizowała, i to w stu procentach, tę ponurą prognozę. Dobrze jest o niej pamiętać również dzisiaj, gdyż generalna zasada polskiej geopolityki się nie zmieniła, a wiele okoliczności obecnej wojny na Ukrainie wskazuje na całkiem podobne reakcje na rosyjską agresję ze strony niektórych stolic Zachodu.
Faktyczni wynalazcy wojny hybrydowej
Gdy już było wiadomo, że dalszy pochód Hitlera nie obejdzie się bez wojny, Anglia uczyniła wszystko, by wciągnąć do niej Polskę. Już w marcu 1939 r. udzieliła nam jednostronnych gwarancji sojuszniczej obrony w razie niemieckiego ataku, co niebawem skłoniło Józefa Becka do przyjazdu do Londynu i podpisania pierwszych zobowiązań wzajemnych. Po powrocie znad Tamizy nasz minister spraw zagranicznych wygłosił w Sejmie słynne przemówienie, w którym odpierając hitlerowskie zakusy na Gdańsk i Pomorze, przekreślił samą możliwość negocjacji z Berlinem. O to właśnie Anglikom chodziło, ale w kwestii czynnej akcji militarnej nie mieli jeszcze pewności. Dał im ją dopiero wzajemny układ sojuszniczy, zawarty 25 sierpnia. Jego mocą Polska i Wielka Brytania miały natychmiast wypowiedzieć wojnę Niemcom, gdyby te zaatakowały którąkolwiek z układających się stron.
Układ ten lekko zaskoczył Hitlera, który planował uderzenie na Polskę już następnego dnia. Zaskoczenie nie było jednak na tyle duże, aby wojenne zamiary wobec polskiego sąsiada miał on w ogóle odwołać – a taki jest przecież podstawowy, prewencyjny sens wszelkich układów sojuszniczych. Uderzenie i tak nastąpiło, tyle że w sześć dni później.
Jak wyglądało wypełnienie brytyjskich zobowiązań, przypominać nie trzeba: Anglicy sami nazwali je „udawaną wojną” (Phoney War). Zgodnie z literą traktatu wojnę co prawda wypowiedzieli, podobnie jak Francuzi, jednak czynnych działań nie podjęli, mimo że Niemcy, mając większość sił związane na froncie polskim, na zachodzie byli wtedy stroną słabszą. Te kilka miesięcy, jakie dzieliło wrzesień 1939 r. od lata roku następnego, kiedy to rozgorzała „bitwa o Anglię”, dało Brytyjczykom niezmiernie dla nich korzystną możliwość dozbrojenia, szczególnie sił powietrznych. Nas jednak nie tyle wpakowało w wojnę, bo ona i tak by wybuchła, ile pozbawiło możliwości skutecznej i długotrwałej obrony.
Wypowiadanie wojny bez jej prowadzenia zaskoczyło nawet opinię zachodnią. Do tej pory praktyka państw cywilizowanych była inna – jeśli ktoś już znalazł się w stanie wojny, to toczył ją z całą konsekwencją. W tym sensie Anglia i Francja, sojusznicy Polski, którzy nie udzielili jej pomocy, aczkolwiek wypowiedzieli wojnę Niemcom, byli faktycznymi wynalazcami pojęcia wojny hybrydowej, choć wtedy nikt go jeszcze nie używał.
Wybór męstwa
Dziwnym trafem tą samą drogą poszli Rosjanie. Pakt Ribbentrop-Mołotow, zawarty na dwa dni przed podpisaniem układu Londyn-Warszawa, mimo iż wyznaczał wzajemne „strefy wpływów” w Europie Środkowo-Wschodniej, w oczach zewnętrznych obserwatorów nie stawiał jeszcze kropki nad „i” w kwestii militarnego sojuszu Moskwy z Berlinem. Uczynił to dopiero „traktat o granicach i przyjaźni” między ZSRR a hitlerowską Rzeszą, zawarty 28 września. Ale wtedy Polska byłą już faktycznie pokonana.
17 września nasze władze nazwały wejście Sowietów agresją, jednak nie zdobyły się na stwierdzenie, że znajdujemy się w stanie wojny z ZSRR, tak jak uczynił to trzy miesiące później rząd Finlandii (przypomnijmy, że sowiecka Rosja również „nie prowadziła wojny” z tym krajem, ona go tylko „wyzwalała”). Dezorientacji dopełnił rozkaz wodza naczelnego, Edwarda Rydza-Śmigłego, który podległym mu jednostkom bojowym oświadczył 17 września: „Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów”, jakby zapominając, że „natarciem” było samo przekroczenie przez Rosjan naszej granicy. Sowieci wykorzystali ten rozkaz w całej rozciągłości, gdzie tylko było można udając, że przybyli jako sojusznicy, których zadaniem jest jedynie zabezpieczenie wschodnich kresów państwa polskiego przed pancernymi zagonami Niemiec.
W konsekwencji oddaliśmy wrogowi bez walki kilkadziesiąt tysięcy zdolnych do walki żołnierzy, jak miało to miejsce chociażby na stacji kolejowej Brześć, gdzie jeszcze przez ponad tydzień od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji lądowały wycofujące się w przewidzianym porządku transporty z całymi pułkami Wojska Polskiego, które, bywało, nie brały jeszcze udziału w boju. Okazało się to pułapką, jeszcze na dworcu żołnierze byli rozbrajani i wysyłani do obozów. Dla wielu z nich skończyło się to Katyniem.
Mimo wszystko można zrozumieć iluzje naszego dowództwa. Ci ludzie naprawdę chcieli wierzyć, że Moskwa nie idzie ręka w rękę z Berlinem. Widać pamiętali o fatalnej przestrodze Piłsudskiego.
Tym większy hołd należy się dzisiaj z naszej strony tym żołnierzom, którzy jednak czynną obronę podjęli. Świadczą o tym stoczone z Sowietami liczne potyczki oraz bitwy: pancerne starcie pod Kodziowcami koło Grodna, bitwy pod Szackiem na Polesiu oraz Wytycznem koło Chełma. W samym Grodnie bohaterską obroną miasta przed nacierającymi sowieckimi czołgami wykazali się także cywile, w tym młodzież – o czym przypomina wchodzący właśnie na ekrany film Orlęta. Grodno ‘39 w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza.
Postawa tych obrońców jest dobitnym świadectwem, że w obliczu trudnej próby, dziwnych i nietypowych wydarzeń, kiedy „nie wiadomo jak się zachować”, zawsze pozostaje nam wybór męstwa.