W niedzielę 14 lipca przybyłe z Rosji samoloty transportowe dostarczyły na wojskowe lotnisko pod Ankarą pierwsze wyrzutnie S-400. – Z woli Boga będą one gotowe do użycia już w kwietniu przyszłego roku – powiedział turecki prezydent Recep Erdoğan. Przeciwko komu? To dobre pytanie.
Sojusznik na celowniku
Jak dotąd nie zdarzyło się jeszcze, aby członek NATO kupował broń od kraju zgodnie uznawanego za „naturalnego przeciwnika” paktu. I to jaką broń! Ruchome wyrzutnie S-400 to najnowocześniejszy rosyjski i jeden z najlepszych na świecie system obrony przeciwlotniczej typu ziemia–powietrze, mogący unicestwiać cele nawet w promieniu 400 kilometrów. Umieszczone nad granicą Syrii będą mogły kontrolować niebo nad prawie całym terytorium tego państwa, włącznie z większą częścią Libanu. Z kolei przewiezienie ich w pobliże granicy z Iranem stworzy możliwość militarnej penetracji daleko w głąb tego kraju. W obliczu wojny irańsko-amerykańskiej (niestety coraz bardziej prawdopodobnej) będzie to atutem poważnym, może nawet na tyle poważnym, że zdolnym do rozstrzygnięcia całego konfliktu. W jedną lub drugą stronę.
Oprócz kwestii zasadniczej – z kim właściwie Turcja trzyma? – pojawia się tu ważny problem natury logistycznej. Wyrzutnie S-400 posiadają, co oczywiste, radary pozwalające im wykrywać nadlatujące pociski lub samoloty. I jeżeli gdzieś nad Bliskim Wschodem, w zasięgu radaru rosyjskiej produkcji, pojawi się wojskowy obiekt USA, to natychmiast wiedzieć o tym będą nie tylko w Ankarze, ale także w Moskwie. Tak można po prostu w ciemno założyć.
Waszyngton, z równie oczywistych powodów, nie może się na to zgodzić, dlatego w ramach protestu zapowiedział, że z dniem 31 lipca wycofa się z dostaw dla Turcji samolotów F-35. Ten gigantyczny kontrakt, podpisany kilka lat temu, obejmował transfer nad Bosfor 116 supernowoczesnych myśliwców, takich jakie właśnie przed kilkoma dniami wylądowały w wielkopolskim Powidzu. Do sierpnia ubiegłego roku Amerykanie zdążyli dostarczyć Turkom dwa egzemplarze… i na tym się skończyło. Zaważyło tu coraz bardziej chwiejne stanowisko Ankary w kwestii solidarności z amerykańskim sojusznikiem. Erdoğan na wieść o anulowaniu kontraktu wpadł we wściekłość, zapowiadając, że „rozliczy” każdego, kto przyłożył do tego rękę. I nic dziwnego, skoro Turcja, z tytułu zakupu, zdążyła już przelać na amerykańskie konta prawie półtora miliarda dolarów.
Zbliżenie w geometrycznym tempie
Zakup F-35 był powiązany z inną ważną transakcją: nabyciem amerykańskiego systemu antyrakietowego. Zaawansowane już rozmowy załamały się jednak w okresie gwałtownego oziębienia stosunków na linii Waszyngton–Ankara. W tym momencie do gry wkroczył Władimir Putin. Rosyjska agresja na Krym i Ukrainę spowodowała, że NATO, jeszcze niedawno deklarujące, iż nie posiada strategicznych przeciwników, znów umieściło Rosję po drugiej stronie barykady. Zachód ogłosił sankcje wymierzone w Kreml i jego ludzi. Rosyjski przywódca zaczął więc gwałtownie szukać nowych sojuszników. Jak na zawołanie pojawił się tutaj Erdoğan, który od momentu wybuchu kryzysu uchodźczego postawił na politykę czyniącą z Europy oraz całego Zachodu zakładnika jego bezwzględnej gry.
Dla samego Putina taki sojusznik to wręcz wymarzona okazja do dalszego rozbijania solidarności państw NATO i Unii Europejskiej. Ochoczo wsparł więc Turków w dziele pacyfikowania formacji kurdyjskich, które ma pograniczu turecko-syryjskim urządziły niezależne od Damaszku i Ankary, faktycznie podporządkowane Amerykanom struktury. Zaś w 2017 r., w miejsce niezrealizowanego kontraktu z USA, Erdoğan zatwierdził zakup rzeczonych wyrzutni od Rosjan.
Odtąd rosyjsko-tureckie zbliżenie postępuje w tempie geometrycznym. W 2018 r. Putin odwiedził Ankarę, a od początku roku obecnego obaj przywódcy spotkali się tyle razy, że analitycy przestali już te spotkania liczyć.
Ważnym owocem tych umizgów – chyba ważniejszym nawet od zakupu S-400 – jest decyzja budowy przez Rosjan elektrowni atomowej w Akkuyu. Miejscowość położona jest w Zatoce Aleksandretty (Iskenderun), w historycznej Cylicji, skąd pochodził św. Paweł; istotniejszy jest tu jednak fakt, że blisko stamtąd do teatru syryjskiej wojny. Reaktor w Akkuyu ma ruszyć w 2023 r. A jako że w umowie zawarta jest klauzula o możliwości budowy nad zatoką terminalu, który miałby dostarczać materiały do budowy elektrowni, nie można wykluczyć, że zbudowany rosyjskimi rękami port w stosownym czasie przekształci się w rosyjską bazę wojskową.
400 km to zasięg wyrzutni S-400, które Turcja kupiła od Rosji |
Moskwa będzie pamiętać
Wszystko to wygląda bardzo groźnie. Jednak na dłuższą metę bynajmniej nie oznacza perspektywy trwałego sojuszu, a tym bardziej wasalizacji Turcji przez wracającą na imperialne szlaki Rosję. Sęk w tym, że również Turcja, pod rządami Erdoğana, postanowiła powrócić do dawnej chwały imperium Osmanów – a to na dalszą metę musi kłócić się z rosyjskimi ambicjami. Bo przecież Rosja zawsze walczyła z osmańską Turcją o kontrolę nad bosforsko-dardanelskimi cieśninami.
Turcja zawsze była nietypowym członkiem NATO. Przyjęta do paktu w 1952 r., razem z Grecją, z którą do dziś dzielą ją historyczne animozje, dla strategów z Pentagonu była nie tyle silną podporą sojuszu na jego wrażliwym, południowowschodnim odcinku, ile dowodem tego, że postulat wspólnego bezpieczeństwa może pogodzić nawet starych wrogów. To jednak nigdy do końca nie działało, a grecko-turecka wojna już kilka razy wisiała na włosku.
Teraz Erdoğan, zwiedziony gestami kremlowskiego przywódcy, liczy na to, że ugra na Rosjanach przynajmniej tyle, ile ugrał na szantażowaniu Zachodu groźbą napływu milionowej rzeszy uchodźców. Przypominają się tu lata 1920–1921, kiedy to rewolucyjna Rosja sowiecka zawarła z podobnie rewolucyjną Turcją Kemala Paszy kilka traktatów „o przyjaźni”. Na tamtym sojuszu lepiej wyszła Turcja, która zyskała czas, aby kosztem interesów Francji i Anglii zabezpieczyć sobie wschodnie granice. A kiedy już je sobie zabezpieczyła, poszła swoją drogą, nie przyłączając się do „obozu państw socjalistycznych” w moskiewskim wydaniu.
Być może Erdoğan liczy, że i tym razem stanie się podobnie, a wzmocniona rosyjskimi dostawami Turcja nie będzie musiała płacić politycznych kwitów, które wcześniej czy później wystawi jej Moskwa. Ale Moskwa jest pamiętliwa i umie się upominać. Przynajmniej pod rządami Putina.