Bomby – dosłownie i w przenośni – wybuchają nie tylko na ukraińskim froncie. 26 maja taki medialny ładunek odpalił Mevlüt Çavuşoğlu, minister spraw zagranicznych Turcji, żądając, by Grecja wycofała swoje siły zbrojne ze wschodniego archipelagu Wysp Egejskich. Jeśli Ateny tego nie uczynią, Turcja zakwestionuje przynależność tego terytorium do Grecji, wszczynając starania o uznanie go za ziemię turecką.
Takich rzeczy nie mówiło się w Europie (do której Turcja w szerokim sensie tego słowa należy) właściwie od czasu zakończenia II wojny światowej. Nawet Putin, najeżdżając Ukrainę, nie głosi wprost o formalnym przyłączeniu jej do Rosji. W dodatku chodzi tu o dwa państwa należące do NATO, i to w gorącym czasie wojny rosyjsko-ukraińskiej. „Nie blefujemy” – zapewnił Çavuşoğlu potencjalnych niedowiarków, udzielając wywiadu na pokładzie samolotu wracającego z Jerozolimy. „Jeżeli Grecja nie zgodzi się na nasze warunki, pójdziemy jeszcze dalej”.
Turecki minister doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywoła jego wypowiedź, tym bardziej że jego grecki kolega po dyplomatycznym fachu, minister Kyriakos Mitsotakis, przebywał właśnie z roboczą wizytą z Waszyngtonie, mógł więc na bieżąco poskarżyć się Amerykanom na agresywną retorykę Ankary. Ale chyba właśnie o to Turkom chodziło.
Historia jednak wciąż żywa
Wyspy Egejskie biorą nazwę od Morza Egejskiego, oddzielającego Turcję od Grecji. Od starożytnych czasów była to jedna z kolebek greckiej kultury; Turcy, niezbyt lubiący kontakty z morzem, raczej się tutaj nie osiedlali. Nawet panując nad tym terytorium, pilnowali tylko, by greccy mieszkańcy wysp nie wszczynali buntów. Nie upilnowali i w 1914 r. wschodnie Wyspy Egejskie przeszły pod panowanie Grecji.
Lemnos, Samotraka, Lesbos, Chios, Samos, Ikaria – to nazwy przywołujące wydarzenia z greckiej mitologii. Wyspy te wszelako leżą niedaleko kontynentalnych brzegów Turcji, oddzielone od innych, bliższych Grecji wysp, szerokim zalewem Morza Egejskiego. W rzeczonym 1914 r. zachodni alianci, włącznie z Rosją, potwierdzili swoje uznanie dla greckiego panowania nad wymienionymi wyspami – jednak pod warunkiem że Grecja nie będzie tam utrzymywać załóg wojskowych.
W 1923 r. międzynarodowy traktat w Lozannie, który sfinalizował mozolne wykuwanie się nowej, republikańsko-narodowej Turcji z łona imperium osmańskiego, potwierdził ten warunek przynależności. Potwierdziła go też w 1947 r. – jak się wydawało, ostatecznie – konferencja w Paryżu. Wspólnota międzynarodowa uznała wtedy za terytorium greckie archipelag Dodekanez, który utraciły Włochy w wyniku klęski poniesionej na skutek sojuszu Mussoliniego z Hitlerem. Dodekanez (zgodnie z grecką nazwą: „dwanaście wysp”) to archipelag małych wysepek, z których jedyną większą jest Rodos, znana z antycznego kolosa oraz zamku joannitów. Dodekanez leży na wschodniej krawędzi basenu Morza Egejskiego, bliżej Cypru niż kontynentalnej Grecji, a niektóre z jego wysepek prawie dotykają tureckiego wybrzeża. Uznanie tego archipelagu za terytorium greckie opatrzono również klauzulą jego demilitaryzacji.
Grecja jednak w końcu swoje wojsko na wyspy wprowadziła – zarówno na Wyspy Egejskie, jak i na Dodekanez. Stało się to w 1960 r., kiedy to Ateny wykorzystały fakt, iż Wielka Brytania wycofała się z sąsiedniego Cypru, który ogłosił niepodległość pod rządami greckiego, prawosławnego arcybiskupa Makariosa. Rzecz zrozumiała, że nie poprawiło to stosunków z Ankarą, i tak już tradycyjnie napiętych, mimo wspólnej przynależności obu krajów do Paktu Północnoatlantyckiego (od 1952 r.). Sprawa wszelako, jak to się mówi, przyschła i Turcja, jak dotąd, nie robiła z tego powodu awantury.
O co chodzi Erdoğanowi?
Aż do dzisiaj. Można przypuszczać, że prezydent Recep Erdoğan, zwierzchnik ministra Çavuşoğlu, podbija stawkę, pragnąć w ten sposób uzyskać jak najwięcej od Zachodu za zgodę na przyjęcie do NATO Szwecji oraz Finlandii. Według statutu Pakt może rozszerzać się o kolejne kraje tylko za jednomyślną zgodą wszystkich członków, zatem tureckie weto mogłoby skutecznie zablokować ten ważny strategicznie ruch. Ankara zresztą już wcześniej takie weto zapowiedziała, motywując je poparciem Szwecji dla „organizacji terrorystycznych”, czyli emigracyjnych centrów mniejszości kurdyjskiej w Sztokholmie czy Malmö. Teraz widocznie turecki przywódca uznał, że to cena zbyt mała i wysunął kolejne żądanie. O ile jednak kwestię Kurdów w Szwecji można uznać za element przetargu normalnego, choć nierealnego (demokratyczna Szwecja nie może zakazać działalności swoim kurdyjskim współobywatelom), o tyle otwarte grożenie wywołaniem całkiem nowego konfliktu terytorialnego, i to w stylu ultymatywnym, podobnym do żądań Hitlera wobec Czechosłowacji, jest grą mocno niebezpieczną. Szczególnie w obliczu wojny na Ukrainie.
Gambit czarnomorski
Turcję oddziela od Ukrainy Morze Czarne, ale w czasie obecnej wojny jego obszar nie tyle izoluje, ile właśnie wplątuje Ankarę w misterną grę polityczną. Chodzi o to, że zatopienie 14 kwietnia krążownika „Moskwa” zmieniło układ sił w tym rejonie świata. Rosja przestała być hegemonem nad Morzem Czarnym, gdyż utraciła tam swój najcenniejszy atut. Teraz, siłą rzeczy, militarnym liderem kręgu czarnomorskiego stała się Turcja, której marynarka do niedawna prawie dorównywała rosyjskiej. Języczek u wagi się przesunął.
W Ankarze dobrze sobie z tego zdają sprawę. Podobnie jak z tego, że tureckie drony „Bayraktar”, zakupione przez ukraińską armię, rozbijają w drobiazgi rosyjskie siły pancerne. To wszystko zmierza do ustalenia relatywnej przewagi Turcji nad Rosją w strefie czarnomorskiej, Erdoğan jednak wie, że to gra tyleż delikatna co ryzykowna. Oficjalnie ustawia się więc jakby z boku, nie opowiadając się po żadnej ze stron, chociaż Turcja, jako członek NATO, ma obowiązek wspierania wszelkich antyrosyjskich działań defensywnych, podjętych przez Pakt. Turecki prezydent, jak się wydaje, wychodzi z prostego założenia: skoro już będę musiał, wbrew własnym interesom, postawić się Putinowi, to niech mi chociaż za to godziwie zapłacą.
Owszem, wejście Szwecji oraz Finlandii do NATO warte jest godziwej ceny. Erdoğan jednak przelicytował, próbując rozpalić konflikt, którego dotąd nie było. W polityce międzynarodowej, prócz umów, liczą się fakty dokonane. Wyspy Egejskie należą do Grecji, w sensie kulturowym, od czterech tysięcy lat, od stulecia są częścią greckiego państwa, zaś od ponad 60 lat stacjonuje tam grecka armia. Gdyby teraz, jak chce Erdoğan, miała się ona z terenu Wysp wycofać, oznaczałoby to, że światem, do niedawna zwanym „wolnym”, jawnie już rządzi naga siła i pieniądz. A taki komunikat byłby tylko prezentem dla Putina.