Logo Przewdonik Katolicki

Mocna karta

Jacek Borkowicz
Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan wita premiera Polski Donalda Tuska. Ankara, 12 marca 2025 r. | fot. Handout/AFP/East News

Polska i Turcja nie miały dotąd, mówiąc oględnie, zbyt ścisłych kontaktów. A te w obliczu rosnącego zagrożenia naszego kontynentu wojną stały się pilnie potrzebne. Nic dziwnego, że wracając z Ankary, polski premier mówił o „historycznym przełomie”.

Donald Tusk wpisał się w rytm nagłego przyspieszenia, jakiego doznała międzynarodowa polityka po amerykańskich wyborach. 12 marca, niecały tydzień po szczycie Rady Europejskiej, na którym przywódcy państw naszego kontynentu wymienili tyleż słuszne, ile bezkonkluzywne uwagi na temat konieczności pomocy Ukrainie, polski premier wylądował w Ankarze, gdzie spotkał się z prezydentem Turcji Recepem Erdoğanem. Mało wiemy o szczegółach tej wizyty, poza oczywistym optymizmem oficjalnych komunikatów. Jednak sam fakt, że się odbyła, ma tu swoje znaczenie.
Polska i Turcja, które dysponują obecnie najsilniejszymi siłami lądowymi w europejskim obszarze NATO, nie miały dotąd, mówiąc oględnie, zbyt ścisłych kontaktów. A te w obliczu rosnącego zagrożenia naszego kontynentu wojną stały się pilnie potrzebne. Zwłaszcza że Turcy wyrośli w ostatnich latach na czołowych graczy na kilku wrażliwych politycznie arenach świata, począwszy od Bliskiego Wschodu, skończywszy zaś na Rosji.
„Historycznym przełomem” nazwał tę wizytę sam Tusk, który zwrócił się do  prezydenta z propozycją, „aby Turcja wzięła na siebie jak największą współodpowiedzialność za proces pokojowy, gwarancje stabilności i bezpieczeństwa w całym naszym regionie”. Warto zwrócić uwagę, że mówi to przywódca kraju pełniącego w tej chwili prezydencję Rady Unii Europejskiej. Jednak gdy popatrzymy na akcenty dominujące w tej wizycie oraz na komentarze wokół niej, stwierdzimy, że Tusk przyjechał do Ankary jako reprezentant nie tyle Europy, ile samej Polski. Wygląda to bardziej na własną inicjatywę polskiego premiera niż na rezultat kuluarowych rozmów w Brukseli.

Turcja w UE?
Cóż oznacza ów wielce dyplomatyczny zwrot o „wzięciu na siebie jak największej odpowiedzialności”? W przypadku Turcji ma on kilka znaczeń. Zacznijmy od podstawowego. Turcja, jak wiemy, jest członkiem NATO, lecz nie Unii Europejskiej. Stojąc w tym politycznym rozkroku, od lat prowadzi politykę wahadła, które mocno rozbujało się w ostatnim dziesięcioleciu za sprawą europejskiego kryzysu migracyjnego. Wojna domowa w Syrii napędziła w tureckie granice kilka milionów uchodźców, których Erdoğan zręcznie użył jako szantaż w rozmowach z unijnymi przywódcami: Nie chcemy być przedpokojem Europy, w którym tłoczą się wygłodniali bezdomni; albo ich do was wpuścimy, albo nam zapłaćcie za ich utrzymanie.
Ta polityka lawirowania pomiędzy postawą nieodwzajemnionej miłości do Europy i groźbami pod jej adresem kontynuowana była do niedawna na zasadzie trwałej prowizorki. Zmieniły ją dwa wydarzenia: napad Rosji na Ukrainę (o tym w kontekście tureckiej polityki za chwilę) oraz zwycięstwo w Syrii frakcji względnie przyjaznej Ankarze. W międzyczasie Turcja wyrosła do pozycji mocarstwa w olbrzymim regionie, okalającym obszar Unii od wschodu i południa.
Ale Bruksela nadal jakby tego nie zauważa, koncentrując się na szoku wywołanym ostatnimi posunięciami prezydenta USA Donalda Trumpa. Europejscy przywódcy nawołują do jedności, która kontynentowi zapewni siłę w obliczu pogarszającego się stanu światowego bezpieczeństwa. Zapominają przy tym, że najlepszym gwarantem owej siły byłoby przyjęcie w unijne szeregi najsilniejszego, pod względem militarnym, państwa regionu. Bo chyba tylko za tę cenę można kupić lojalność Erdoğana. W tym kontekście ruch na szachownicy, jaki wykonał Tusk, wydaje się arcytrafny. Jeśli wierzyć doniesieniom tureckiej prasy, polski premier obiecał tureckiemu przywódcy orędowanie w Brukseli na rzecz przyjęcia Turcji do UE. Wreszcie jakiś konkret, panie premierze!

Wyrośli na mocarstwo
Tusk z dumą prezentuje okolicznościowy dar, jaki otrzymał od Erdoğana: oryginał listu, który Anno Domini 1745 kancelaria króla Augusta III wystosowała do wielkiego wezyra. Zatrzymajmy się na chwilę nad tamtą epoką. Był to czas, gdy obaj wielcy przeciwnicy – Rzeczpospolita i Porta Osmańska – zaczęli się orientować, iż rzeczywistym beneficjentem ich konfliktów jest Rosja. Zaledwie sześć lat wcześniej to rosnące w siłę państwo wyrąbało sobie, kosztem Turków, trwały dostęp do Morza Czarnego. To z kolei pozwoliło Rosji zbudować status morskiej potęgi. Nadal tureckim kosztem, by wspomnieć chociażby zawojowanie Krymu, lennika Stambułu.
Symbolicznym zakończeniem tamtej epoki było zatopienie, wiosną 2022 r., rosyjskiego krążownika „Moskwa”. Dokonali tego Ukraińcy walczący z agresorem, lecz pierwszym wygranym stała się tutaj właśnie Turcja. Utrata „Moskwy” zmieniła bowiem na trwałe relacje sił w czarnomorskim basenie. Rosja, mając swój odcinek morza zagrożony przez ataki ukraińskich dronów, nie jest w stanie zniwelować wojennych strat. Tymczasem z doków tureckich stoczni wypływa co roku średnio do 30 dużych jednostek wojennych.
Z momentem wybuchu wojny Turcja zamknęła cieśniny Bosfor i Dardanele, zamykające dostęp z Morza Czarnego na Morze Śródziemne, stamtąd zaś na oceany. Zamknęła, zgodnie z podpisaną konwencją, dla obu uczestników wojennych działań, niezależnie od tego, kto zaczął. Jednak Rosjanie, upierający się dotąd przy „żywotnych interesach” w Syrii, tracą na tym bardziej od Ukraińców.
Ale przewaga na morzu jest tylko częścią tureckich sukcesów na polu rozwoju militarnego stanu posiadania. Jeszcze 20 lat temu kraj ten był całkowicie zależny od importu broni. Dziś 80 proc. tureckiego uzbrojenia powstaje na terenie Turcji, wykonane przez tureckie firmy. I ta tendencja nadal się rozwija. Ubiegłoroczne wydatki na obronność prawie trzykrotnie przekroczyły budżet zbrojeniówki na rok 2023, a te zapowiadane na rok bieżący mają pobić ten rekord. W chwili obecnej Turcja przeznacza ponad 10 proc. swojego budżetu na obronność, co stawia ją w pierwszym szeregu krajów Paktu Północnoatlantyckiego.
Dysponując taką siłą, Erdoğan może oferować się jako pośrednik w zawarciu pokoju między Moskwą a Kijowem. Obie strony oczywiście mogą z tego nie skorzystać, wybierając amerykańsko-saudyjską ścieżkę dalszych rozmów. Jednak turecka karta, rzucona na stół potencjalnych negocjacji, jest kartą poważną. To kolejny aspekt „wzięcia odpowiedzialności”, do którego wzywa Turcję Donald Tusk.

Już nie chorzy
Polskę i Turcję łączy niejedno – chociażby fakt, że w XVIII i XIX w. oba nasze kraje porównywano do „chorych ludzi Europy”. Chorych – znaczy słabnących i zasługujących na rozdzielenie ich na kawałki pomiędzy „zdrowych” reprezentantów europejskiej wspólnoty. To się ostatecznie nie udało: Polska, po półtora wieku zaborów, po okrutnej II wojnie światowej i dławiącym wolność oraz inicjatywę komunizmie, odrodziła się znowu jako państwo niepodległe. Turcja, uniknąwszy losu rozebranej na części I Rzeczypospolitej, mimo strat zachowała w latach 1920–1922 swoje terytorialne jądro, teraz zaś wysuwa się na pierwsze miejsce w regionalnym wyścigu. Blokuje zapędy Rosji na Morzu Czarnym i w Syrii, skutecznie wspiera tureckojęzyczny Azerbejdżan w jego konflikcie z Armenią, daje też realną przeciwwagę bliskowschodnim wpływom Iranu. To – niezależnie od moralnej oceny poszczególnych kwestii – bynajmniej nie przypomina działań człowieka chorego.
A my? Erdoğan już zapowiedział, że w ramach rewizyty odwiedzi Polskę. Robi się ciekawie.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki