Fiński reżyser Dome Karukoski skupił się na wczesnych latach J.R.R. Tolkiena, chcąc przeżyciami chłopca, nastolatka i młodego mężczyzny wyjaśnić genezę dzieł, z których jest znany na całym świecie. I niestety, jest to największa wada tego filmu: nachalne odniesienia z życia Tolkiena wprost do literatury. Kawa na ławę. Pewnie, każdy się zgodzi, że literatura karmi się przeżyciami osobistymi autora, a jego wyobraźnia tym, co widział i co czuł. Cała frajda polega na tym, żebyśmy wpadli na to sami, my, widzowie. Karukoski trochę więc obraża naszą inteligencję, serwując nam bardzo konkretne obrazy przemieniające się na naszych oczach w postaci i krajobrazy znane z Hobbita czy Władcy pierścieni. Zastanawiam się, czy to nie film kręcony na zamówienie brytyjskiego ministerstwa oświaty, które zapragnęło przybliżyć tego wybitnego autora uczniom brytyjskich szkół. Film bowiem przedstawiając jego młode lata, podkreśla znaczenie przyjaźni, sztuki, wierności ideałom, nauki, pasji, oddania, lojalności, wytrwałości i wyobraźni. Wszystkim tym cnotom, które dzisiaj uważane są za niepotrzebne i staroświeckie. O jednym jednak Karukoski nie wspomina w ogóle.
Film nieautoryzowany
Fabularnych filmów biograficznych nie można traktować w stu procentach na serio, nie wolno na nich budować swojej wiedzy o bohaterze. W końcu są to filmy fabularne i jako takie przedstawiają wizję reżysera. To jego decyzją jest, jakie fakty wyciąć, a jakie pozostawić. Wymaga tego specyfika konstrukcji filmu, czas jego trwania, jego dynamika, zwroty akcji, które sprawiają, że czas spędzony w kinie widzowi się nie dłuży. Coś tam trzeba podkręcić, ubarwić, lekko zmienić, coś wykreślić. To właśnie dlatego od samego początku rodzina i spadkobiercy J.R.R. Tolkiena nie podpisywali się pod filmem, a nawet wydali oświadczenie, w którym podkreślili, że nie brali udziału w powstawaniu filmu i nie popierają jego treści w żaden sposób. Zaznaczyli równocześnie, że wobec niezgodności z prawdziwym życiem Tolkiena nie planują wchodzić na drogę sądową. Moglibyśmy teraz z jedyną autoryzowaną przez rodzinę biografią Tolkiena autorstwa Humphreya Carpentera wyliczać owe błędy czy uproszczenia zastosowane przez twórców filmu. Nie musiałam brać książki do ręki, żeby zauważyć na przykład nieścisłości dotyczące zaręczyn z Edith. Nie to jest najważniejsze, ale warto wiedzieć, że rodzina nie autoryzowała tego filmu nie dlatego, że opiera się na jakiś kompletnych bzdurach i nieprawdzie.
Karukoski dość szybko rozprawia się z pierwszym okresem życia autora Hobbita, w kilku zaledwie obrazach pokazując nam jego losy. Po śmierci ojca w południowej Afryce matka Tolkiena postanawia zostać z synami w Anglii, jednak jej sytuacja finansowa znacznie się pogarsza. Sielankowe dzieciństwo, chwile na wsi pod Birmingham zmieniają się w życie w nędzy w przemysłowym i bezdusznym mieście. Ten szary miejski krajobraz rozświetlają wieczorne opowieści matki, która zaszczepia synom wiarę w moc wyobraźni. Kiedy umiera, chłopcy rozpoczynają naukę w King Edwards School, choć w rzeczywistości chodzili do tej szkoły jeszcze za jej życia. To tytułem wstępu, teraz zaczyna się prawdziwa opowieść, która biegnie dwutorowo. Najpierw rozwija się wieloletnia przyjaźń ukoronowana powstaniem w 1911 r. nieformalnego klubu TCBS: Tea Club – Barrowvian Society, który Tolkien założył ze szkolnymi kolegami: Christopherem Wisemanem, Robertem Quilterem Gibsonem i Geoffreyem Bache Smithem. Przyjaźń ta przetrwa szkołę św. Edwarda i będzie trwała dalej, gdy młodzi mężczyźni będą studentami Cambridge i Oxfordu, spotykając się i dzieląc swoimi talentami. Aż do czasu, gdy dwóch z nich zginie we Francji na froncie I wojny światowej. To z nimi Tolkien będzie się dzielił pierwszymi próbami literackimi i fascynacją dawnymi opowieściami i językami. Drugi tor filmowej narracji dotyczy rodzącej się miłości Tolkiena (w tej roli smutnawy Nicholas Hoult) do Edith (urocza Lilly Colins), jego późniejszej żony.
Chronologia jest budowana niczym przekładaniec: to znajdujemy się na polu bitwy pod Sommą, w czasie której złożony gorączką okopową Tolkien poszukuje swojego przyjaciela Geoffreya, brnąc przez krwawe błota i koszmarne pejzaże zamglone gazami bojowymi, co rusz tracąc przytomność. Wtedy reżyser przenosi nas w przeszłość: do szkoły w Birmingham i czasu spędzonego w Oxfordzie, do chwil z ukochaną Edith czy momentów poświęconych mitologicznej i lingwistycznej twórczości. W tej okopowej wędrówce w kierunku pierwszej linii frontu, wśród wybuchających pocisków, ognia i trupów towarzyszy młodemu oficerowi J.R.R. Tolkienowi prosty szeregowy imieniem Sam. Coś nam to przypomina? Aż nazbyt. Warto w tym miejscu dodać, że sam Tolkien wielokrotnie podkreślał, że przeżycia wojenne nie miały właściwie żadnego wpływu na jego twórczość.
A Bóg?
Czego więc w tej tak bardzo prostolinijnej i poprawnej historii brakuje? Elementu bardzo ważnego w życiu Tolkiena i jego twórczości. Religii, wiary, Boga, chrześcijaństwa, a nawet więcej: katolicyzmu. W filmie Karukoskiego nikt nawet o Bogu się nie zająknął, Bóg tu w ogóle nie istnieje, a Kościół jest obecny tylko w osobie ojca Francisa Morgana, prawnego opiekuna chłopców po śmierci ich matki, który bezlitośnie rozkazuje młodemu zakochanemu chłopakowi porzucić wybrankę na rzecz nauki. Tymczasem wiemy, że właśnie matka Tolkiena przyjęła katolicyzm i była bardzo wierząca, co szczególnie po jej śmierci dla jej synów było niezwykle istotne, katolicyzm ze swoimi sakramentami pomógł im uporać się ze stratą. Także klub TCBS i przyjaźń z jego członkami oparta była na chrześcijańskich ideach, a choć właśnie na historii tej przyjaźni opiera się w dużej mierze film, to o tym się nie dowiemy. Tymczasem w liście z Francji w 1916 r. Tolkien pisał do Geoffreya wprost: „Myślę – a sądzę, że to samo miał na myśli Chris i jestem prawie pewien, że Ty też – że TCBS obdarzone zostało ognistą iskrą – z pewnością jako wspólne ciało, jeśli nie indywidualnie – i że jego przeznaczeniem było rozpalić nowe światło lub, co jest tym samym, ponownie rozpalić nowe światło; że przeznaczeniem TCBS było świadczenie o Bogu i Prawdzie w nawet bardziej bezpośredni sposób niż przez fakt oddania życia kilku jego członków w tej wojnie (która mimo całego zła po naszej stronie jest zmaganiem się dobra ze złem)”. Geoffrey Smith w ostatnim liście przed śmiercią napisał natomiast do Tolkiena: „Niech Bóg Cię błogosławi, mój drogi Johnie Ronaldzie, i oby dane Ci było mówić o prawdach, o których ja próbowałem powiedzieć, jeszcze długo po tym, gdy mnie zabraknie – jeśli taki przypadnie mi los”.
J.R.R. Tolkien zaręczył się z Edith (która wstąpiła do Kościoła katolickiego) w 1913 r., trzy lata później byli już małżeństwem i zaraz po ślubie Tolkien wyjechał na front, „udałem się na rzeź nad Sommą”, jak to krótko opisał w pięknym liście do syna Michaela w 1941 r. To bardzo długi list, pełen wspomnień i ojcowskich rad. Lubię ostatni jego akapit: „Z mroku mojego życia, tak bardzo zawiłego, stawiam przed Tobą jedną wielką rzecz, którą trzeba kochać na ziemi: najświętszy Sakrament… Tam znajdziesz romantyzm, chwałę, honor, wierność, prawdziwą ścieżkę wszystkich swoich miłości na świecie i coś więcej: Śmierć (…)”. No to właśnie wszystkie te cnoty, za którymi tęsknili członkowie klubu TCBS, które im przyświecały i które czcili. Widocznie dla producentów filmu i Karukoskiego wygodniej było o ich źródle nie wspominać. Normalnie może bym się do tego nie przyczepiła, ale jednak chodzi o Tolkiena, dla którego życia i twórczości chrześcijaństwo było tak bardzo istotne, że nie mówić o tym jest zaskakujące. Powstała piękna laurka o Tolkienie pozbawiona najważniejszego elementu.