Watykan wysłał Achillesa Rattiego nad Wisłę jeszcze przed historycznym listopadem 1918 r., co w przypadku nielubiącej pośpiechu Stolicy Apostolskiej oznaczało, że uważa ona państwo polskie za oczywistość.
Wiosną 1919 r., gdy odrodzona Polska liczyła sobie zaledwie kilka miesięcy, monsignore Achilles Ratti został mianowany pierwszym nuncjuszem, czyli przedstawicielem Stolicy Apostolskiej w II Rzeczypospolitej. Nuncjusze oraz legaci papiescy byli obecni w naszym kraju niemalże przez całą jego chrześcijańską historię, jednakże ta właśnie nominacja miała wymowę szczególną – poprzednik Rattiego, kard. Wawrzyniec Litta, zakończył swoje urzędowanie po trzecim rozbiorze. Kończący długą przerwę krok papieskiej dyplomacji, która w swej historii widziała przecież niejedno rodzące się i upadające państwo, nie pozostawiał wątpliwości, że oto Polska wraca do szeregu niepodległych podmiotów Europy.
W październiku 1919 r. nuncjusz Ratti otrzymał sakrę biskupa pomocniczego Mediolanu. Przyjął ją w warszawskiej katedrze. „Uważam się za polskiego biskupa” – mawiał od tej pory. Gdy latem następnego roku bolszewicka armia uderzała na peryferie stolicy, a przedstawiciele dyplomatyczni w pośpiechu opuszczali swoje rezydencje, biskup, poza ambasadorem Turcji, był jedynym, który w Warszawie pozostał. Gdy Piłsudski przepędził bolszewików, wrócili dyplomaci, ale odtąd to Ratti był wśród Polaków tym najbardziej popularnym.
Zresztą nie tylko wśród Polaków. Już w 1921 r. Ratti opuścił Polskę, by jako kardynał objąć mediolańską metropolię, a w kilka miesięcy potem zasiąść na tronie pontyfikalnym pod imieniem Piusa XI.
Jego następca, kard. Lorenzo Lauri, podpisał w 1925 r. konkordat. Był to rezultat długich zabiegów, rozpoczętych jeszcze przez Rattiego. Po półtora wieku niewoli Polska scalała się na nowo z trzech różnych części – także pod względem kościelnym. Konkordat wyznaczał nowe granice diecezji, przystosowane do potrzeb zjednoczonego państwa. W relacjach z Kościołem, przyznając mu szczególne miejsce pod względem tradycji i prestiżu, konkordat wprowadzał zasadę rozdziału kwestii kościelnych oraz państwowych. Gdy dzisiaj działacze lewicowej opozycji dopominają się „rozdziału Kościoła od państwa”, podnoszą postulat nieaktualny już od stulecia.
Dzięki nawiązaniu stosunków dyplomatycznych Rzym stał się miastem, w którym Polska utrzymywała aż dwóch ambasadorów: jednego przy Watykanie, drugiego zaś przy Kwirynale, oficjalnej siedzibie włoskiego króla. W szeregu tych ostatnich pozostał nam w pamięci znany z anegdot generał Wieniawa.
Druga przerwa
We wrześniu 1939 r. nuncjusz Filippo Cortesi opuścił swoją rezydencję przy Alei Szucha w Warszawie. Niebawem tuż obok nowi najeźdźcy zainstalowali katownię Gestapo. Totalitarne Niemcy prowadziły totalną wojnę, w której ofiarami padali nie tylko żołnierze, ale – i to nawet przede wszystkim – ludność cywilna. Zdawał sobie z tego sprawę Pius XII. Jeszcze przed atakiem na Polskę papież wygłaszał przez radio gorące przemówienia, wzywające do zachowania pokoju, jednak gdy wojna już wybuchła, nie zdobył się on na otwarte potępienie agresora. Niektórzy mają mu to za złe, ale Pius XII, dobrze rozeznający bezwzględny charakter nazizmu, czuł się zakładnikiem osobistego bezpieczeństwa swoich wiernych.
Skądinąd nikt nie miał wątpliwości, po której stronie opowiada się Stolica Apostolska. Totalitaryzm nie da się pogodzić z nauką Kościoła – z tego też powodu Pius XII żywił podobnie negatywny stosunek do sowieckiego komunizmu. Zresztą z wzajemnością: we wrześniu 1945 r. marionetkowe władze Polski Ludowej zerwały konkordat. Komuniści tłumaczyli to rzekomą proniemiecką postawą papieża, jednak w rzeczywistości ich krok oznaczał, że prawdziwie niepodległa Polska nie mieści się w formule „ludowej demokracji”.
Po raz drugi w historii obca przemoc zerwała dyplomatyczne nici wiążące Rzym z krajem nad Wisłą. Pozostało jednak to, co zawsze stanowiło o istocie naszych relacji – katolicka wiara i miłość milionów Polaków. Miasto nad Tybrem znowu udzieliło gościny polskim emigrantom. To właśnie oni realnie reprezentowali nasz kraj przed następcą św. Piotra. Szczególną rolę odegrał tu Polski Instytut Historyczny, założony przy współudziale hrabianki Karoliny Lanckorońskiej, której wieloletnia aktywność w Rzymie poczyniła dla naszej sprawy znacznie więcej, niż dorobek niejednego z ambasadorów.
Swoją zasługę ma również polska sekcja Radia Watykańskiego, które nie zamilkło nawet w najbardziej ponurych latach niewoli. Radio nie prowadziło polityki, jego programy informowały kraj o życiu religijnym Polski i świata. Jednak sama możliwość głoszenia ludziom niecenzurowanej prawdy wyprowadzała komunistów z równowagi. W czasach stalinizmu, a także później, Radio Watykan było obiektem czarnej propagandy PRL, znienawidzonym prawie tak jak Wolna Europa.
Konstytucja PRL z 1952 r. operowała pojęciem „rozdziału Kościoła od państwa”. W istocie to, co komuniści nazywali rozdziałem, oznaczało politykę dyskryminacji, która prowadzić miała do całkowitego podporządkowania życia katolickiego doktrynie wyrzucającej wszelką religię poza nawias życia publicznego. To się na szczęście nie udało – dzięki sile i rozumnemu oporowi samego Kościoła w Polsce, unikającego politycznego awanturnictwa, lecz twardo opowiadającego się po stronie zasad.
Dzięki temu możliwe też było dokonanie drugiej już w XX w. reformy podziału diecezjalnego. W 1972 r. papież Paweł VI, mimo braku formalnego przedstawicielstwa, utworzył stałą polską administrację kościelną dla Ziem Zachodnich i Północnych, których zarządcami byli do 1945 r. biskupi niemieccy. Dopiero wtedy, w 1972 r., Stolica Apostolska cofnęła swoje uznanie dla rządu polskiego na uchodźstwie. Ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej Kazimierz Papèe, powołany na to stanowisko jeszcze przed wybuchem wojny, rezydował jednak w Rzymie nadal, przez cztery kolejne lata.
Królewski kapłan i prymas tysiąclecia
16 października 1978 r. był dniem totalnego zaskoczenia dla totalitarnej władzy: metropolita Krakowa Karol Wojtyła został papieżem. Stawiało to stosunki rządzonej przez komunistów Polski ze Stolicą Apostolską w zupełnie nowym świetle. Po 1972 r. reżim w Warszawie zgodził się co prawda na pewną normalizację, wysyłając swoich przedstawicieli do Watykanu w charakterze rezydentów przy ambasadzie Włoch. Były to jednak relacje czysto robocze. Oficjalnie stosunków, jako lojalne państwo „ludowej demokracji”, nie utrzymywaliśmy. I nagle taka niespodzianka! Wybór Jana Pawła II automatycznie wywindował te stosunki do poziomu nieznanego w historii dyplomacji. Oto polski obywatel – papież nigdy nie zrzekł się obywatelstwa – mocą swojego urzędu nabył faktycznych uprawnień, o jakich wcześniej nigdy nie mógł marzyć żaden z nuncjuszy. Gdy w 1979 r., podczas pierwszej pielgrzymki do kraju, na lotnisku Okęcie witał papieża przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński, wszyscy widzieli, kto tak naprawdę jest realnym przywódcą narodu. Jan Paweł II dobrze to wyczuwał. Na placu Zwycięstwa, wypowiadając historyczne wezwanie: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze tej ziemi!”, mówił faktycznie jako niekoronowany król Polski.
Wcześniej jednak miał miejsce inny symboliczny gest. Podczas Mszy pontyfikalnej papież, przyjmujący hołd od kardynałów, nie pozwolił Stefanowi Wyszyńskiemu ucałować swojego pierścienia, lecz sam ukląkł przed prymasem i pocałował go w policzek. „Prymas Tysiąclecia” – to słowa samego papieża – został w ten sposób wyróżniony tak, jak żaden inny z kardynałów. A zobaczyły to miliony Polaków, oglądające telewizyjną transmisję z uroczystości.
W dawnej Polsce prymas, po śmierci króla, a przed wyborem nowego, pełnił urząd interreksa, czyli jakby osoby pełniącej obowiązki króla. Tak też traktowany był Wyszyński przez ogół polskich katolików, dla których PRL nie była, a przynajmniej nie była w pełni, ich państwem. Swoim gestem z placu Świętego Piotra papież dobitnie tę funkcję potwierdził, choć przecież nie miała ona żadnego formalnego umocowania.
Ku normalności
Pod znakiem tej przedziwnej dwuwładzy – tej oficjalnej i tej duchowej – potoczyła się historia kolejnej polskiej dekady. Powstanie „Solidarności” powszechnie kojarzono ze wspomnianym papieskim wezwaniem z warszawskiego placu Zwycięstwa. Ludzie Kościoła odegrali też wielką, niedocenioną aż dotąd rolę w pokojowym demontażu narzuconego Polakom systemu politycznego. To w znaczącym stopniu dzięki ich mediacji obrady Okrągłego Stołu potoczyły się w duchu zawieszenia wzajemnych pretensji i otwartości na argumenty.
O tym, że relacje Polski ze Stolicą Apostolską wymagają wznowienia na szczeblu uznawanym w międzynarodowych relacjach, wiadomo już było w ostatnich miesiącach istnienia starego ustroju. W maju 1989 r., jeszcze przed historycznymi wyborami, sejm PRL uchwalił dwie ustawy: o stosunku państwa do Kościoła oraz o wolności sumienia i wyznania. Regulowały one większość spraw, które w dotychczasowych warunkach politycznych uregulowane być nie mogły, nadto dawały fundament pod budowę nowych, normalnych relacji państwa z Kościołem.
W lipcu tego roku nowe władze, wyłonione w wyborach 4 czerwca, uchwaliły przywrócenie stosunków dyplomatycznych. Pierwszy po latach polski ambasador przy Watykanie wyjechał do Rzymu wczesną jesienią, już za premierostwa Tadeusza Mazowieckiego. Niebawem pojawił się w Warszawie nuncjusz, abp Józef Kowalczyk.
W 1993 r. podpisano wreszcie długo oczekiwany konkordat. W tym jednak czasie w Polsce powrócili do władzy byli komuniści, już pod sztandarami demokratycznej lewicy. Nie stwarzało to dobrego klimatu dla wdrożenia konkordatowych zasad. Sejm jeszcze przez kolejnych pięć lat blokował ratyfikację, co – jak relacjonują świadkowie – było osobistym bólem dla papieża Polaka.
Okres po 1998 r. to czas normalnych stosunków pomiędzy Warszawą a katolickim Rzymem. Nie wiążą się z nim sensacje ani awantury, dlatego niespecjalnie nadaje się na materiał ekscytującego opisu. Ale to przecież oznacza, że te relacje działają poprawnie. I niech tak pozostanie.
Polska ambasada przy Stolicy Apostolskiej mieści się przy via dei Delfini, w budynku należącym do kościoła św. Stanisława – ogniska polskiej wspólnoty katolickiej jeszcze od czasów kard. Hozjusza. Ta lokalizacja, przypominając o wielowiekowej historii naszej obecności nad Tybrem, odwołuje się też do trwałych związków katolicyzmu z polskim państwem. Wszak zarówno Kościół, jak i Rzeczpospolita odwołują się do tej samej wartości: do wspólnoty.