Napisałem, że trudno jest przewidywać, co będzie z nami wtedy, skoro nie do końca jesteśmy pewni, jak jest z nami teraz. Pomimo niby precyzyjnych sondaży i socjologicznych analiz ciężko byłoby namalować nasz zbiorowy portret. Jesteśmy skazani na doświadczenia wycinkowe, jednak zawodne.
W pierwsze święto Bożego Narodzenia jednym okiem, bo podczas gościny świątecznej, obserwowałem „Kolędowo”, program Stanisławy Celińskiej. W TVP2 nie żaden ojciec Rydzyk czy polityk PiS, nawet nie Jan Pospieszalski, zachęcał nas do śpiewania kolęd, a aktorka po życiowych przejściach, nieeksponująca swoich związków z religią, za to naprawdę wielka. Wtórowali jej w tym śpiewaniu inni aktorzy: Wojciech Wysocki, Teresa Lipowska, Tomasz Karolak (tak tak, wbrew pozorom nie zawsze leming i w dodatku całkiem sympatyczny facet). I to nie były kolędy postmodernistycznie przystrzyżone. Celińska w przerwach między śpiewaniem serio mówiła o Jezusie, na koniec prawdziwy ksiądz składał życzenia – rzecz działa się w wielkopolskiej świątyni (Święta Góra pod Gostyniem).
A ja właśnie pisałem przed z górą tygodniem do „Przewodnika Katolickiego” o dylemacie szopek i opłatków w tak zwanej publicznej przestrzeni. Chyba trochę za wcześnie profesor Środa i inni dekretują „odreligijnienie” Bożego Narodzenia. To żadna ideologia, to naturalna ludzka potrzeba. Przynajmniej w Polsce. Cisną się też do głowy inne myśli. Może „zawodowi katolicy” częściej powinni patrzeć na takich ludzi jak Celińska jako naturalnych sojuszników. Może nie zaciśnięte pięści i twarde deklaracje, a poczucie, że świat jest w swoim skomplikowaniu jakoś przyjazny, to dobra odpowiedź?
A zarazem… Zarazem taki obrazek (i dźwięk do obrazka) jest przyjemny, ale nie wyczerpuje naszego doświadczenia. Podczas Wigilii ktoś opowiadał mnie i innym gościom przy stole, że gdzieś tam w zakładzie pracy, na przedświątecznym opłatku właśnie zrezygnowano z… opłatka. Ktoś inny dorzucił obserwację jak to szybko „zeświecczają się” szkoły w Warszawie. Apogeum tych żalów (bo grono się tym niepokoiło, choć z różnym natężeniem) była uwaga kilkunastoletniego gimnazjalisty: w mojej klasie wszyscy chodzą na religię, ale wierzą tylko trzy osoby. Wie to pewnie lepiej, niż dowiedziałby się przysłany do takiej szkoły socjolog.
Właśnie teraz, kiedy jesteśmy rządzeni przez prawicę, zawoła ktoś. Może trochę i z powodu rządów prawicy, dorzuci ktoś inny. Nie chcę otwierać debaty o tym, jak być powinno. Jakie są tu zadania państwa (łatwo wykazać się nadgorliwością). Nie ma jednego modelu obecności religii w przestrzeni publicznej. Różnice mogą zachodzić między regionami, miejscowościami, nawet dzielnicami mojego miasta. Zaryzykuję tezę, że dziś powodu do triumfalizmu nie mają ani natrętni wrogowie Pana Boga, ani obrońcy okopów Świętej Trójcy. Ci pierwsi utwierdzają mimowolnie znaczenie religii. Nie walczy się tak nadgorliwie z jednym więcej hobby tubylczej ludności. Ci drudzy, którzy interesują mnie bardziej, nie powinni poprzestawać na żonglowaniu symbolami. Można przypominać skanami artykułów z przedwojennych gazet na Facebooku, że nie tylko w państwach komunistycznych, ale i w III Rzeszy, nakazywano odzieranie szkolnych wigilii z religijnych akcentów. To ciekawe i celne, ale choć współczesny lewicowy liberalizm miewa cechy totalitarne, o naturze naszych przeżyć w okolicach Świąt tak naprawdę decydują emocje ludzi. A ich nie da się urzędowo zaprogramować. O nie trzeba się dobijać.