Filmowa przypowieść krąży wokół eksperymentów diabolicznego medyka zwanego Doktorem (Jacek Poniedziałek), który zamiast leczyć, zatraca się w manii eksperymentowania z eterem. Ten związek chemiczny w początkach XX w., kiedy to zawiązuje się akcja, stosowany był w praktycznej medycynie nagminnie jako środek znieczulający. Ale też szybko odkryto, że powoduje – podobnie jak stosowana wówczas powszechnie morfina – stany narkotyczne. Eteromania bywała wówczas na polskich ziemiach problemem niekiedy tak poważnym jak alkoholizm i wielu kaznodziejów podejmowało krucjaty wymierzone w nadużywanie eteru. A jednocześnie eter w kręgach rozmaitych szarlatanów i paramedyków uchodził za substancję, która uchyla przed umysłem bramy poznania, do których ten nie jest zdolny o własnych siłach. Nie darmo grecki bóg Eter był panem najwyższych regionów Nieba, skąd najlepiej widać całą złożoność ludzkich spraw.
Bestia spuszczona z łańcucha
Cóż, dziś – po licznych eksperymentach XX w. – straciliśmy wiarę w te rozmaite „bramy percepcji” i „sztuczne raje”, do których dostęp daje ten czy inny środek chemiczny. Jednak dla lekarza praktykującego z początkiem tamtego stulecia kwestia była otwarta i kusząca. Eksperymentował z eterem na nastoletniej pacjentce gdzieś w gubernialnych czeluściach carskiej Rosji, odesłał biedną dziewczynę w zaświaty i tylko cudem wywinął się od stryczka. Zmienił więc protektorów i teraz zastajemy go w lazarecie jednej z twierdz austriackich. Obowiązki służbowe ledwie odbębnia ku niezadowoleniu Komendanta (Andrzej Chyra), byle jak najszybciej oddać się mrocznej pasji, która coraz mocniej bierze go w posiadanie. Tą pasją nie jest już prosty wpływ eteru na mózg i świadomość człowieka – to opanował wcześniej. Teraz Doktor próbuje za pomocą tego środka stać się demiurgiem, władcą marionetek, przejąć władzę nad ludzkim umysłem, wolą, uczuciami i pożądaniem. Uczy się, jak wpływać na osobowość, jak rozmiękczać wolę, jak sterować pragnieniami, jak manipulować, by przy umiejętnym wspomaganiu dostępnego powszechnie środka chemicznego czynić z ludzi bezwolne a użyteczne narzędzia.
Doktor już wie – w głębi każdego z nas czai się mniejsza lub większa bestia. Zazwyczaj trzymana na łańcuchu: przez przekonania religijne, wychowanie, normy społeczne. Ale przecież tę bestię można z łańcucha spuścić i poszczuć ją na bliźniego. Wola rozmiękczona eterem ulega łatwo. I teraz Doktor mógłby już napawać się rolą przywódcy takich uległych ludzkich zombie, gdy nie – no właśnie! Otóż ludzka bestia raz spuszczona z łańcucha wcale nie ma zamiaru pozwolić się z powrotem skrępować. Dżin został wypuszczony z butelki, sztuczny człowiek zabił doktora Frankensteina, swego stwórcę, i poszedł w świat siać mord i zniszczenie.
Kino: kaznodzieja czy belfer?
Tak pozwalamy sobie zrekonstruować zawartość intelektualną i zamysł moralistyczny pomieszczony w filmie Zanussiego. Doceniamy intencje, dziękujemy, ale nie przyszliśmy do kina po drętwy wykład nauk moralnych. Do kina przyszliśmy po żywioł kina: po niezapomniane osobowości, po poruszający konflikt, po napięcie. Chcemy się poczuć wbici w fotel. Niestety, w tym zakresie reżyser Zanussi okazał wyjątkowo ciężką rękę. Choć – znając jego naturę filmową – nie spodziewaliśmy się fikołków w fabule i wizualnych popisów. Od tego mamy we współczesnym kinie aż nadto wielu wyczynowców. Po Krzysztofie Zanussim spodziewamy się przejawów „kina metafizycznego niepokoju”, którego tak brakuje po odejściu Andrzeja Tarkowskiego, Krzysztofa Kieślowskiego czy Roberta Bressona. Sam artysta także widzi swe miejsce w kręgu takich właśnie twórców: „Taka jest rola artysty, że próbuje pociągnąć widzów tam, gdzie ich nie ma, a nie idzie ze stadem. Zrobiłem film o Fauście, bo o Fauście dzisiaj mało kto myśli. To mit, który trochę zblakł, bo ludzie przestali wierzyć w duszę” – powiada w wywiadzie.
Po seansie obstajemy jednak przy swoim: przypowieść o sprawach fundamentalnych (granice nauki, ślepa droga antropocentryzmu, wątki faustyczne) – jak najbardziej. Ale – na Boga! – niech tych racji nie komunikują nam z ekranu figury papierowe, jakby wyjęte z jasełek. Niech dialogów nie zastępuje deklamacja. Puentę należy sugerować, pod wnioski moralne podprowadzać, a nie wymuszać je na widzu, jakby ten tkwił w intelektualnym i moralnym niedowładzie.
Formułujemy te zastrzeżenia wobec reżysera, który przeszedł długą drogę od pełnych inspirującego niepokoju dzieł duchowych do natrętnej dydaktyki. Wszak Krzysztof Zanussi wszedł do kina Śmiercią prowincjała (1965), w której młody, niefrasobliwy i zapatrzony we własne „tu i teraz” konserwator zabytków nagle w kontakcie ze starym, umierającym zakonnikiem zostaje skonfrontowany z perspektywą wieczności. Nad krawędzią „otchłani moralnej” niespodziewanie postawieni zostają kolejni bohaterowie wykreowani przez reżysera. Młody fizyk z Iluminacji (1972), Tomasz ze Spirali (1978), któremu życiowy pochód od sukcesu do sukcesu przerywa nagła perspektywa śmierci, choć absolutnie nie był na nią przygotowany. Reżyser podprowadzał widza nad podobną krawędź i tam go zostawiał, zdając się odtąd na pracę jego serca, umysłu i wyobraźni. Umiał się dyskretnie wycofać w sytuacji, gdy – jako artysta – nie miał już właściwie nic do zrobienia.
Sztuka – wynalazek Pana Boga
Niestety, z latami i z kolejnymi filmami Zanussi zaczął tracić zaufanie do widza, przestawał wierzyć w jego inteligencję, w obycie z językiem filmowym. Może stało się tak dlatego, że jego naturalny odbiorca, rodzima „inteligencja” uległa po przemianach 1989 r. rozproszeniu i zmieniła się w pogardzaną „budżetówkę”? Nie takie to odosobnione. Podobne frustracje stały się udziałem Andrzeja Wajdy czy – przykładowo – Wojciecha Młynarskiego. W każdym razie Zanussi zmienił się w namolnego dydaktyka, który edukuje tępego uczniaka „po literkach” i wbija mu wiedzę do głowy młotkiem. Oglądamy więc Persona non grata (2015), Obce ciało (2014) i podobne okazy dydaktyczne. Są przeciwskuteczne. Powodują niesmak i wzruszenie ramion.
Tymczasem uczniak ani nie jest taki tępy, na jakiego wygląda, ani nie godzi się na ten typ belferki. Uczniak wie swoje. Jeżeli dobry Pan Bóg obdarzył człowieka wrażliwością na sztukę, to dlatego, że z pomocą sztuki można wyrazić coś, co wymyka się traktatom moralnym i popisom kaznodziejskim. W tym sensie sztuka porusza serca i sumienia w ten jeden jedyny sposób. Ma nam do przekazania treść, której nie sposób wyrazić w żadnym innym języku. Uszanujmy ten Boski plan.
Krzysztof Zanussi – dokonania
Iluminacja (1972)
Franek (Franciszek Latałło) studiuje fizykę, bo był pewien, że tylko ona da mu dostęp do wiedzy pewnej i sprawdzonej. A jednak tego rodzaju wiedza nie przynosi odpowiedzi na pytanie, co jest istotą ludzkiego życia. Czy takie pytania to jedynie wynik wyładowań elektrycznych w korze mózgowej, czy też człowiek został „zaprogramowany” na stawianie podobnych pytań? Tylko przez kogo? „Widzi pan, żaden człowiek nie poświęci swego życia dla pustki zupełnej” – słyszy od mnicha w klasztorze kamedułów. Wreszcie, po licznych niepowodzeniach, Franek dostępuje tytułowego „oświecenia” umysłu. Jest mu dane „ujrzeć prawdę bezpośrednio”.
Barwy ochronne (1976)
Docent (Zbigniew Zapasiewicz) jest konformistą, który ponad wszystko ceni wygodę. Magister (Andrzej Garlicki) kieruje się w życiu uczciwością i dążeniem do prawdy. Więc podczas wakacyjnego obozu naukowego docent „z nudów” zamierza wypróbować bezkompromisowość młodszego kolegi. Zdradza mu, że praca habilitacyjna prorektora, który także przybył na obóz, to plagiat. No i teraz magister czuje się zobowiązany tą wiedzą. Gdy spróbuje z niej zrobić „szlachetny” użytek, przekona się, że świat wcale nie jest biało-czarny. Jest szary.
Kontrakt (1980)
Jeszcze jedno „polskie wesele”. W szczycie gierkowskiej prosperity goście spotykają się w willi ordynatora jednej z warszawskich klinik. Ordynator (Tadeusz Łomnicki) okazuje się bezwzględnym łapówkarzem. I świetnie dogaduje się z ponurym partyjnym aparatczykiem średniego szczebla (Janusz Gajos). Inni weselnicy – np. tajemniczy „pan, który wszystko może” – to zbieranina bankrutów moralnych, którzy żerują na systemie powszechnej korupcji. Kiedy syn ordynatora (Krzysztof Kolberger) próbuje się buntować przeciw temu światkowi, zostaje odwieziony „do czubków”. Cóż, buntować się przeciw systemowi, w którym „wszyscy jakoś dają sobie radę”, może tylko wariat…