Logo Przewdonik Katolicki

Altruizm bez truizmu

Weronika Frąckiewicz
ILUSTRACJA AGNIESZKA SOZAŃSKA

Nie lubię słowa żebrak, ma pejoratywny ładunek. Nie o nazewnictwo tu jednak chodzi, a o rzeczywistość, o definicję przeprowadzoną w sumieniu. Nie o ideologiczne spory: dawać czy nie dawać, ale o wrażliwość miłości, która traktuje drugiego jako osobę i szuka jego dobra.

Nie mogłam w nocy zasnąć. Gdy tylko zamykałam oczy, jej obraz wracał jak bumerang: brudna, rozczochrana, w podartej kurtce – i ten zapach, który czułam jeszcze długo po naszym pożegnaniu. Po spotkaniu z nią obudziły się w mnie wszystkie skrajne emocje: od smutku nad ludzką kondycją, przez gniew na nią, że tak stoi, aż po wściekłość na instytucje, że nie zważają na człowieka – i na siebie samą, że nie potrafię nijak pomóc. Spotkanie z panią Katarzyną podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody, jak zimny prysznic, którego sama nie odkręciłam...
 
Kupcie mi kawę
Zaczęło się zwyczajnie w środowy wieczór jakich tysiące. Babskie spotkanie, które trochę się przedłużyło. Rozbawione szukamy miejsca, gdzie można jeszcze usiąść mimo późnej pory. Nagle nasze rozmowy przerywa ciche, trochę ochrypłe acz stanowcze: – Dziewczyny kupcie mi kawę! No dalej, kupcie!
Lekko skonfundowane prośbą rozeznajemy się w położeniu i orientujemy się, że stoimy przed barem, w którym sprzedają kawę i pizzę. Kobieta ma mokre nogawki od spodni. Jak się później okazuje, gniją jej nogi. Któraś z nas proponuje: – A może kupimy pani pizzę? – Nie chcę pizzy, chcę kawę!!!
Zza pleców dobiega nas głos: –  Nie zbliżajcie się do tej pani, ona jest cała w robakach. Stoi tu i nagabuje wszystkich ludzi.
Delikatnie odciągam informatorkę na bok. Tłumaczy mi, że kobieta nie jest przy zdrowych zmysłach, nie chce się leczyć ani fizycznie, ani psychicznie i średnio co dwa dni jej córka, która mieszka naprzeciwko, wzywa karetkę pogotowia, do której pani Katarzyna za nic nie chce wsiąść. Sytuacja powtarza się od jakiegoś czasu. Kobieta nie chce przyjąć żadnej pomocy, mówi o samobójstwie. Córka podobno stara się o ubezwłasnowolnienie, ale to wszystko trwa. Wracam do pani Katarzyny. Do prośby o kawę doszła prośba o papierosa. Jedna z nas kupuje kawę, ja idę po papierosy do pobliskiego sklepu. Przypomina mi się, że Matka Teresa z Kalkuty zawsze nosiła w torbie papierosy, w razie gdyby ktoś ją poprosił. Radość pani Katarzyny bezcenna. Pije kawę, częstuje papierosami, jednocześnie opowiadając straszne historie ze swojego życia. Spędzamy razem prawie godzinę. W drodze powrotnej nie znajdujemy słów. Każda wspomina tylko o bezradności i własnej niemocy. Za dwa dni przejeżdżam tą samą trasa, a potem znowu. Pani Katarzyny już nie spotykam.
 
Dokąd prowadzi współczucie
Spotkanie to jest we mnie do dzisiaj. Zresztą jak wszystkie opisane i nieopisane, te które  pamiętam i te, o których zapomniałam lub chciałabym zapomnieć. Boję się taniego sentymentalizmu, który zamieni takie spotkania w tkliwe historie z ulicy. Czasem wolę uronić łzę i ponarzekać jacy ludzie są biedni, niż zrobić coś konkretnego. Nie wiem, co zrobić, to najlepiej nie zrobię nic. Trochę jak dziecko, któremu wydaje się, że jak zamknie oczy, to  niechciane rzeczy poznikają. Współczucie to cudowna cecha, ale gdy jest aktywne. A tą aktywnością może być po prostu posiedzenie z kimś, wysłuchanie. Tu nie działa system wartościowania, co jest lepsze, a co gorsze, ale do czego pobudza mnie, konkretnie mnie, moje współczucie, dokąd chce mnie zaprowadzić. 
Słowem kluczem w myśleniu i postrzeganiu osób, które z różnych pobudek wychodzą na ulicę prosić o pieniądze jest komunikacja. Niedawno byłam na szkoleniu dotyczącym komunikacji wspomagającej dla pacjentów hospicyjnych. Pośród wielu praktycznych informacji dotknęło mnie zdanie, które słyszałam już milion razy: każde ludzkie zachowanie jest komunikatem. Wystarczy trochę uważności i jesteśmy w stanie czytać między wierszami. Nie potrzebujemy pytać: po co pan wyszedł na ulicę, chyba że chcemy realnie pomóc. 
 
Ja, sędzia sprawiedliwy
Młoda kobieta zbiera na leki antypadaczkowe dla chorego syna. Proponuję wspólną wizytę w aptece. W drodze zamieniamy kilka słów, mimo że ze względu na barierę językową nie jest łatwo. Płacę za leki i żegnamy się. Nie mija godzina i spotykam ją znowu. Tym razem w jednym z second handów, jak z koszykiem pełnym ciuchów stoi przy kasie. Jestem zażenowana. Mózg, serce i wszystkie organy zalewa myśl: no tak, pieniędzy na leki nie miała, ale na ciuchy jak najbardziej. Wzbierają we mnie wszystkie negatywne emocje. Udaję, że jej nie widzę i dyskretnie wychodzę ze sklepu. Jestem zła i czuję się wykorzystana. Gdy trochę ochłonęłam, pojawiła się myśl: ale przecież kupiłam leki, nie dałam pieniędzy. I następna: może zakup ciuchów był jedynym miłym momentem jej dnia? A potem kolejna: kim jestem żeby wydawać osąd, dysponować jej pieniędzmi: sędzią? Urzędnikiem finansowym?
Od kilku miesięcy spotykam ją w tym samym miejscu. Niemalże wrosła w krajobraz. Czasem z dzieckiem, czasem sama. Od razu widać, że nie jest stąd. Zadomowiła się jednak na styku dwóch poznańskich ulic przed dużą księgarnią. Zastanawiam się, czy jest jeszcze widoczna, czy stała się tylko elementem krajobrazu, jak centrum handlowe albo ławka. Przystaję na chwilę. Przyglądam się ludziom, którzy przechodzą. Prawie nikt nie spogląda w jej stronę, mimo że nie siedzi cicho. Co chwilę zawodzi, prosząc o pieniądze. Ciekawe, kto wie, że ma na imię Ewa? Już kilka razy obiło mi się o uszy, że prawdopodobnie jest w zorganizowanej mafii, która zajmuje się wyłudzaniem pieniędzy. Mnie opowiada zupełnie inną historię: przyjechała z Rumunii, zostawiając tam swoich bliskich. W Polsce uległa wypadkowi. Pokazuje rany na nogach, które ropieją. Mówi, że mieszka w pustostanach jednej z poznańskich dzielnic. Do opieki się nie zgłosi, bo nic się jej nie należy. Gdy mi to wszystko opowiada, w głowie krąży natrętna myśl: a może ściemnia, może naprawdę stoi za nią potężna mafia, a to, co słyszę to tylko rzewna bajka? Równie szybko przypominają mi się słowa ks. Tischnera: może i masz rację, ale jakie z tego dobro?
 
Zadowolić siebie
Większość dyskusji na temat osób proszących na ulicy – nieważne czy odbywają się w mediach, podczas konferencji o tematyce społecznej, czy przy rodzinnych stołach – sprowadza się do jednego pytania: dawać czy nie dawać? Stajemy w centrum: ja dam albo ja nie dam. Wymyślamy milion związków przyczynowo-skutkowych: jeśli dam, to to, a jeśli nie dam, to tamto. W całej tej dyskusji ciągle chodzi o nas. Rzadko stawiamy sobie pytanie: czego tak naprawdę potrzebuje człowiek, którego mijam. Papież Franciszek w orędziu na tegoroczny, II Światowy Dzień Ubogich mówi o tym w mocnych słowach: „Staliśmy się więźniami kultury, która nakłania do przeglądania się w lustrze i do nadmiernej troski o siebie, uważając, że wystarczy gest altruizmu, aby być zadowolonym, bez konieczności bezpośredniego zaangażowania”.
 
Worek jest spory i dużo pomieści
Niedzielne popołudnie w Gdańsku. Spaceruję po Starówce i nie mogę wyjść z zachwytu nad jej pięknem. Bacznie rozglądam się, chcąc uchwycić każdy szczegół. Nagle mój wzrok pada na centralną część placu. Przygarbiona, skulona, owinięta szarym kocem siedzi na wózku inwalidzkim staruszka. Podchodzę do niej i zagaduję: – Tak sobie pani tu siedzi? – A tak siedzę, nie mam gdzie pójść, nie mam co jeść, nie mam pieniędzy – odpowiada trzęsącym się głosem. – Sama pani jest? – pytam. – Sama, dlatego tu przychodzę, żeby z ludźmi pobyć.
Wtem jak spod ziemi wyrasta obok mnie dwóch chłopaków: – Nie daj się wkręcić – mówią. –Ta pani chodzi.
Starsza pani zrywa się z wózka i zdecydowanym głosem wykrzykuje: – A chodzę i tańczę (tu pada niecenzuralne słowo), jak chcę!
Uszyliśmy sobie duży worek. Wkładamy do niego wszystkie osoby proszące na ulicy. Na worek nalepiliśmy kilka naklejek: mafia żebracza, niezaradny życiowo, wyuczona bezradność, sposób na proste zarabianie. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę internetową hasło „żebranie na ulicy” i wyskakuje wszystko w jednym nurcie: żebranie to biznes; zebrałam na trzy obiady; zawód: żebrak. To nam porządkuje świat i pozwala mieć ugruntowany pogląd na ten temat.  Istnieje pokusa, żeby przejść obok człowieka, zasłaniając się jego niecnymi motywacjami. A oceniając motywację, wydajemy wyrok – negatywny albo pozytywny, ale to ciągle my stajemy w roli sędziów.
Nigdy nie przeszliśmy na „ty”. Prawie nie rozmawialiśmy o tym, dlaczego pan Rafał prosi o  pieniądze przed kościołem. Tylko raz, podczas jednego z naszych pierwszych spotkań powiedział mi, co się stało. Dziś już tak naprawdę do końca nie wiem. Nigdy też nie dopytywałam. Mówił zawsze, że w domu czeka na niego żona. Czasem był trochę pod wpływem alkoholu. Wyrwał mnie z zamyślenia podczas zakupów w jednym z dużych supermarketów: dzień dobry, pani Weroniko... Mimo że był w stroju ochroniarza, prawie natychmiast go poznałam. Ucieszyłam się, że ma normalną pracę. Minęły ze trzy miesiące i znowu spotkałam go z kubeczkiem przed kościołem. Widać było, że czuł się bardzo niezręcznie. Nie dopytywałam, co się stało.
 
Opera za dwa złote
Pana Jana poznałam przez znajomą, nie na ulicy. Spotykamy się w kawiarni. Ze względu na delikatność tematu, woli spotkać się w cztery oczy, niż rozmawiać przez telefon. Grywał na ulicach wielu miast Polski i Europy. Dziś ma 61 lat. Przed czterema laty nawet by nie pomyślał, że będzie stał na ulicy. Jak sam mówi, skłoniła go do tego sytuacja życiowa: –   Kontuzja nadgarstka, samobójstwo syna i utrata pracy w operze w jednym z większych miast, to wszystko spadło na naszą rodzinę w jednym czasie. Niedługo potem żona miała operację na nowotwór. Miesięcznie spłacamy 2000 zł kredytu. Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Nie mogłem bezczynnie czekać na pomoc. Spotkałem kiedyś zawodowego skrzypka, jak grał na ulicy. Po rozmowie z nim pomyślałem: dlaczego ja bym tak nie mógł? On mnie zainspirował.
Pan Jan uważa, że Polacy chętnie wrzucają pieniądze, po chwili jednak dodaje: – Mam poczucie, że zawyżam poziom ulicy i ludzie wrzucają mi, bo im się podoba, jak gram.
Gra różne utwory: z opery, kościelne, musicalowe, w zależności od potrzeb. – Po czterech latach grania już się nie wstydzę. Na początku było mi głupio, ale teraz wstyd odszedł. Teraz jedynym minusem jest to, że jest zimno. A w ogóle to granie na ulicy mnie zmieniło: stałem się bardziej otwarty. Kiedyś w pracy nikt mnie nie chwalił, nikt mi nie dziękował za grę. A teraz od przechodniów często słyszę „dziękuję” i mam satysfakcję – dodaje pan Jan.
Justyna też kiedyś grała na ulicy. Pracowała w przedszkolu, kiepsko zarabiała: – Zawsze najtrudniejszy był moment, w którym idę ze skrzypcami w futerale i w pewnym momencie mam się zatrzymać, otworzyć futerał i zacząć grać. To była chwila po prostu dramatycznego odsłonięcia się. Jak już zaczęłam grać, to było w porządku – mówi.
Dziś już nie staje na ulicy. Ale często ktoś ją prosi o jedzenie: – Nie cierpię, jeśli ktoś mnie prosi o coś do jedzenia – tak, że ja mu coś kupię, zostawię i sobie pójdę. Zawsze mówię: pójdźmy razem i zjedzmy, weźmy te kebaby i pogadajmy. To jest jedyna opcja, z którą czuję się okej – dodaje.
 
Cena świętego spokoju 
Krzywdzącym byłoby powiedzieć, że nie ma wśród nas ludzi, którzy potrafią pomagać. Nie są to tylko osoby publiczne, które zachęcają świadectwem w mediach, jak np. s. Małgorzata Chmielewska czy Szymon Hołownia, ale zwykli ludzie z naszych miast. Ciągle jednak dużo w nas obojętności i łatwego altruizmu: wrzucę złotówkę czy dwie i będę mieć święty spokój. Martwimy się, czy umiemy dobrze pomagać, czy zamiast pomóc, nie zaszkodzimy. Obawiamy się, że wzmacniamy wyuczoną bezradność albo ktoś wyda pieniądze na coś, na co nie powinien ich przeznaczyć. Ale czasem nie potrzeba wiele, by kogoś uratować: wystarczy chęć bycia z drugim, a przekuwając ją w czyn, na pewno nie wybrukujemy tym piekła.
 
 
Imiona bohaterów zostały zmienione.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki