Logo Przewdonik Katolicki

Zaczęło się od gołębia

Alicja Górska
FOT. PATRYK BIERSKI

Czy ktoś z nas, widząc przy drodze czy na leśnym dukcie potrąconą sarnę lub dzika, zastanawia się, co dalej się z nimi dzieje. Większość dzikich zwierząt ginie, ale są też takie, które trafiają do ośrodków rehabilitacji.

„Dziki Azyl” w Kobylnicy k. Słupska w województwie pomorskim to dość ustronne miejsce pod lasem. Na niewielkiej działce, liczącej około tysiąca metrów kwadratowych, znajduje się dom jednorodzinny oraz kilkanaście drewnianych domków, szopek i klatek dla zwierząt. Tu przez półtora roku pomoc otrzymało blisko pół tysiąca zwierząt. A przy trafiających do tej placówki zwierzętach jest co robić: mają połamane kończyny, urazy czaszki i oparzenia. Bez pomocy człowieka nie są w stanie przeżyć.

Dzikie niczyje
Jak zaczęła się działalność tego „dzikiego” szpitala? Otóż Fundację Dziki Azyl – Centrum Pomocy dla Jeży i Dzikich Zwierząt w Kobylnicy założyli Edyta Pudzianowska i Waldemar Turzyński. – Zaczęło się od gołębia, który nie otrzymał pomocy w Słupsku, tam gdzie go dostarczyliśmy – wspomina pan Waldemar. – Po kilku dniach chcieliśmy się dowiedzieć, co się z nim stało. Usłyszeliśmy, że odleciał, co było niemożliwe, bo był bez lotek – dodaje. Od tego zdarzenia zaczęli myśleć o tym, by w regionie stworzyć miejsce, gdzie będzie można ratować dzikie zwierzęta. – Sami ciągle byliśmy odsyłani: a to do straży miejskiej, a to do schroniska, gdzie też nam odmawiano – mówi.
W rejestrze Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska widnieje około stu ośrodków rehabilitacji dzikich zwierząt w Polsce, ale część z nich ma wąską specjalizację, opiekuje się tylko jednym lub kilkoma gatunkami zwierząt. Są to m.in. niektóre nadleśnictwa, szkoły leśne, parki narodowe i krajobrazowe oraz ośrodki prowadzone przez fundacje czy stowarzyszenia. W województwie łódzkim są dwa takie ośrodki, w kujawsko-pomorskim trzy, w pomorskim i małopolskim po siedem. Zwierząt, które ulegają wypadkom, jest znacznie więcej niż miejsc, gdzie można im pomóc. Chętnych instytucjonalnie, by płacić za ich leczenie i rehabilitację, brakuje.

Uziemione czasowo lub na zawsze
Teren z budynkiem Fundacja Dziki Azyl otrzymała w użyczeniu od gminy Kobylnica. Na prawie 250 metrach kwadratowych domu znajduje się m.in. gabinet przyjęć, „jeżarnia”, część przeznaczona dla gołębi i innych ptaków oraz magazyn. Na środku podwórka mieści się woliera. To miejsce na przeloty dla rehabilitowanych ptaków. Ten wybieg ma około 4 metrów wysokości. Jego ogrodzenie wykonane jest z drewnianych listewek, a z góry wykończone siatką, po to, by ptaki zbyt wcześnie nie opuściły placówki. W środku spacerują dwa bociany. Jeden z nich na widok opiekunki zaczyna klekotać. Edyta Pudzianowska tłumaczy, że bociany doznały urazów skrzydeł w czasie sejmików. Kiedy ich skrzydła się zagoiły, bocianów już w Polsce nie było. „Pechowi” bracia zostali więc i przeczekają zimę wraz z kilkoma innymi bocianami, które tu odzyskują siły. Jeden z nich trafił z grzybicą worków powietrznych, kolejny ze zwichniętym skrzydłem, inny został zmieciony przez podmuch pociągu i znaleziony przy torach kolejowych. Jeden z kolei podczas pierwszych lekcji latania wpadł na druty wysokiego napięcia. Trafił do „Dzikiego Azylu” z poparzoną klatką piersiową, z ranami skrzydeł i uszkodzoną miednicą oraz bezwładnymi nogami. – Minęło już kilka tygodni. Teraz jest podwieszony na wyciągu i jego kończyny odzyskują sprawność. Będziemy się starać na nowo uczyć go chodzić – wyjaśnia pani Edyta. Prowadzącym „Dziki Azyl” zależy na tym, by jak tylko zwierzęta odzyskają sprawność, wracały do swojego środowiska naturalnego. Nie wszystkie jednak mogą być wypuszczone na wolność. – Gęś tundrowa doznała urazu skrzydła. Trafiła do nas, jak już zrobiły jej się zrosty, więc nie będzie mogła latać. Zostanie z nami – mówi Pudzianowska. Podobnie jeden z puszczyków, który uderzył w szybę jadącego samochodu. Doszło do obrzęku mózgu i wylewu. Udało mu się uratować tylko jedno oko, ale i na nie słabo widzi. Też nie jest zdolny do życia na wolności.  Takich zwierząt w ośrodku jest więcej. A co tu robi kaczka hodowlana? – Nikt z gospodarzy nie zgłosił się po zagubioną przy torach kaczkę. Uznaliśmy więc, że jak ma być przerobiona na pasztet, to niech zostanie w ośrodku – uśmiecha się pani Edyta.

Za małe, by zasnąć
W ośrodku „Dziki Azyl” przebywają obecnie wspomniane powyżej bociany, łabędzie, gęsi zbożowe, czapla, kaczki krzyżówki, gołębie grzywacze, mewy srebrzyste i pospolite. Pod opieką fundacji są też sarny, lis i ponad czterdzieści jeży. W większości zwierzęta te przywożą osoby prywatne.
Spacerując na zewnątrz ośrodka, można dostrzec przy płocie wąski wybieg, ogrodzony siatką, a w nim kilka małych drewnianych domków. To azylowe „sanatorium” dla jeży, które przebywają tu przed wypuszczeniem na wolność. Teraz stoją puste, bo zdrowe osobniki są już w lesie, a chore i małe w „jeżarni” na parterze domu. To pokój, w którym w specjalnych „klatkach” wyścielonych sianem mieszkają kolczaste stworzenia. Dodatkowo są dogrzewane elektrycznym grzejnikiem. W pokoju słychać ciche sapanie i parskanie. Jeże, kiedy się je wyciągnie, zwijają się w kulkę, by po chwili wystawić ciekawskie oczy i ryjek. Zwierząt dotykają tylko opiekunowie i tylko w sytuacjach koniecznych. – Zazwyczaj są to młode, które nie są w stanie przetrwać zimy, bo ważą od 100–300 gramów – wyjaśnia pani Edyta. Małe jeże pozostaną tu do wiosny. Te, które osiągną wagę 700–800 gramów, będą powoli wprowadzane w stan hibernacji i wtedy przenoszone na wybieg zewnętrzny, gdzie przezimują. Są też dorosłe osobniki, które doznały różnych urazów, m.in. w wyniku potrącenia przez samochód, utknięcia w ogrodzeniu.

Sarny uwielbiają płatki
Karmienie dzikich zwierząt w ośrodku to wyzwanie, bo opiekunowie starają się podawać im pokarm najbardziej zbliżony do tego w naturze. – Bociany dostają mięso drobiowe, ryby słodkowodne, kurczaki jednodniowe. Jeże dostają mączniki, drewnojady, karmy mięsne z wysoką zawartością mięsa, serca drobiowe, jajka przepiórcze – wyjaśnia Pudzianowska.
W „Dzikim Azylu” przebywa również rodzina łabędzi. – Dziennie dajemy im około stu główek sałaty lodowej lub masłowej, marchew, ziarna – opowiada i dodaje, że nie powinno się łabędzi dokarmiać chlebem. To może spowodować u nich tzw. anielskie skrzydła: może dojść do deformacji stawów i odwrócenia skrzydeł. Taki ptak przestaje latać.  
W ośrodku w Kobylnicy są trzy sarny. Karmi je tylko pan Waldemar, po to, by zniwelować stres u tych płochliwych zwierząt i nie oswajać ich z człowiekiem. – Te jedzą wszystko, co zielone, a więc sałatę, kapustę, marchew, buraki, kalarepę i owoce. Uwielbiają płatki owsiane, ale jedzą także owies i inne rodzaje zbóż – opowiada.

To nie maskotki
Te trzy sarenki trafiły do ośrodka jako koźlęta, zabrane niepotrzebnie ze swojego środowiska przez ludzi, jedna od potrąconej w wypadku matki, a inna z pola. – Ludzie najpierw zabierają dzikie zwierzęta do domu, a potem nie wiedzą, co dalej z nimi zrobić – mówi pan Waldemar. Zamiast je zabierać, należy wezwać straż miejską, gminną lub leśną albo policję. Po godzinach pracy tych służb trzeba dzwonić na numer 112. – Jeśli te instytucje nie podejmują interwencji, należy się skontaktować się z jakimkolwiek ośrodkiem rehabilitacji dzikich zwierząt w Polsce, który podpowie, jak postąpić z tym zwierzęciem – wyjaśnia pani Edyta. Koźlęta napotkane w zaroślach tylko pozornie wyglądają na opuszczone. Kilka dni po urodzeniu nie wydzielają żadnego zapachu, przez co są chronione przed drapieżnikami. Ich matki pozostawiają je, a same oddalają się na bezpieczną odległość, by swoja obecnością nie przyciągać drapieżników. Po kilku dniach wracają do stada. Lokatorką „Dzikiego Azylu” została lisiczka, która do lasu już nie wróci, bo przez jakiś czas była z ludźmi, nawet spała z małymi dziećmi w łóżku. – W ośrodku ograniczamy jej kontakt z człowiekiem do minimum, ale widzimy, że jak tylko usłyszy głos dzieci lub kobiety, to się cieszy, merda ogonem. Wypuszczenie jej byłoby dla tego zwierzęcia niebezpieczne – tłumaczy opiekunka.
Pani Edyta wyczula jeszcze na jedną rzecz. – Jeśli chodzi o starsze osobniki saren i wszystkie jeleniowate, to gdy dochodzi do wypadku drogowego, ludzie zamiast starać się pomóc zwierzęciu, ustawiają się do zdjęć. Takie zachowanie naraża zwierzęta na dodatkowy stres, który może być dla nich śmiertelny. Sarnie powinno się narzucić coś na głowę, żeby nie powodować dodatkowego stresu – tłumaczy.

Zima za pasem
Pudzianowska i Turzyński samodzielnie wykonują większość szop, klatek i wybiegów. Czasami pomagają im wolontariusze, których chętnie zapraszają. – Potrzebujemy osób, które mają doświadczenie w opiece nad dzikimi zwierzętami. Przyda nam się także pomoc w pracach porządkowych, czy do wykonywania wolier i szop – dodaje pan Waldemar. W ośrodku trwają właśnie prace przygotowujące do zimy. Trzeba uszczelnić i ocieplić szopy, powiększyć wybiegi. – Rok utrzymania bociana kosztuje 5–6 tys. zł. Wizyta u weterynarza może kosztować 30–100 zł, ale rekonstrukcja skrzydła, operacja z implantami to koszt około 3,5 tys. zł – tłumaczy Turzyński.  – Można wesprzeć ośrodek, przekazując datki, ale też siano, warzywa owoce czy karmy. Potrzebujemy również rękawiczki jednorazowego użytku, ręczniki papierowe, materiały budowlane do szop, a więc deski i siatki – wymienia pani Edyta.
 
Tu nie ma urlopów
Zaangażowanie w działalność „Dzikiego Azylu” pochłania mnóstwo czasu, bo zwierzęta trzeba wozić na leczenie i zabiegi weterynaryjne, karmić, sprzątać klatki i wybiegi, a także pilnować w nocy. Pan Waldemar postanowił więc zrezygnować z pracy. – Ratuję te zwierzęta z dobroci serca i dlatego, że poza podobnymi ośrodkami, jak ten, nikt inny tego nie chce robić – mówi. Jednocześnie przyznaje, że to wymaga wyrzeczeń, bo nie ma się wolnych weekendów, nie można wyjść ze znajomymi. Obydwoje muszą przez całą dobę być gotowi na ewentualny wyjazd oraz udzielenie pomocy. Pani Edyta dopowiada, że od kiedy istnieje ośrodek, to święta i sylwester spędzają częściowo w szopach ze zwierzętami, ale wypuszczenie ich potem na wolność daje wielką satysfakcję i radość. – Nie potrafię przejść obojętnie, gdy widzę na drodze potrącone zwierzę – wyjaśnia pani. Miłość do zwierząt wyniosła z domu. Pamięta, jak jej babcia także pomagała rannym ptakom. Potem z siostrą przejęły te zwyczaje i tak już zostało.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki