W całym kraju wiele ulic i placów zmienia swych patronów – dokonuje się ostatni etap ich dekomunizacji. Przy tej okazji wybucha wiele lokalnych konfliktów (jak choćby w Katowicach w sprawie placu Wilhelma Szewczyka czy w Sosnowcu wokół ronda Edwarda Gierka). Niektórzy próbują patrzeć na tę sprawę jako na przykład obsesji aktualnej władzy i sugerować, że to kolejna próba manipulowania historią. Taką opinię wzmacniać może ogólnopolska akcja przemianowywania co bardziej pryncypialnych traktów na ulice i aleje Lecha Kaczyńskiego.
Sprzeciw wobec zmian patronów ulic często motywowany jest pragmatycznie: przyzwyczajeniem mieszkańców, kosztami czy argumentem, że taka była nasza historia. Najłatwiej usłyszeć tego typu opinie od mieszkańców rzeczonych ulic, którzy nie mając z reguły pojęcia o tym, że patron ich ulicy był np. agentem NKWD, protestują przeciw wszelakim zmianom; niekiedy zresztą wyrażają swój sprzeciw nawet wówczas, gdy zostają o tym poinformowani. Tego typu pragmatyczny relatywizm odrzucam całkowicie.
Kto zasługuje na upamiętnienie
Nazwy ulic, placów, innych obiektów publicznej użyteczności, pomniki, miejsca pamięci to nie są wyłącznie ślady historii bez jakiejkolwiek treści aksjologicznej. Przestrzeń naszych miast i wsi ma bowiem upamiętniać w sposób przemyślany tych, którzy zasłużyli się krajowi. Ulica upamiętniająca agenta NKWD, wysługującego się wrogiemu Polsce mocarstwu (np. Teodora Duracza albo Zygmunta Berlinga) to przejaw absolutnego relatywizmu. Naszym obowiązkiem jest dopilnowanie, aby przestrzeń publiczna była wypełniona przez te postaci i symbole, które chcemy przekazać przyszłym pokoleniom jako wzorce postaw.
Kryterium doboru musi być jednak szerokie, a nie ograniczone do jednego nurtu tradycji historycznej. Dla mnie osobiście nie jest żadnym problemem pozostawienie miejsc upamiętniających np. bohaterów polskiej lewicy niepodległościowej albo wprowadzenie do kanonu postaci dotąd pomijanych jak Łupaszki czy Inki. Ale burzę się, gdy ktoś protestuje przeciw upamiętnieniu np. Władysława Bartoszewskiego czy Jacka Kuronia. Prawica nie ma w Polsce monopolu na patriotyzm i próba pisania na nowo historii, w której godzien pamięci będzie zbrodniarz Romuald Rajs „Bury”, a wymazywane będzie imię Jana Józefa Lipskiego – to wypaczanie naszej pamięci historycznej. Wszyscy, którzy na rozmaite sposoby, wychodząc z rozmaitych tradycji politycznych, społecznych i światopoglądowych, pragnęli budowy Polski suwerennej, otwartej, szanującej różnorodność swych obywateli, zasługują na upamiętnienie.
Polityka zamiast historii
Dlatego mam wobec ostatnich antykomunizacyjnych działań władz stosunek dość ambiwalentny. Tak – należało je dokończyć, choć może jest już na to za późno. Sam się zżymałem, widząc wciąż w różnych polskich miastach osiedla 30-lecia PRL, ulice Berlinga i Świerczewskiego. Wątpliwości budzi jednak sposób dokonywania tych, z reguły usprawiedliwionych, zmian. Są one bowiem często podporządkowane wymogom polityki historycznej prowadzonej przez obecne władze. Nie chodzi w nich po prostu o likwidację przeżytków minionej epoki, ale o zbudowanie nowego, bardzo ograniczonego kanonu narodowej pamięci.
Plan 6-letni lepszy od Kaczyńskiego?
Tym, co mnie boli najbardziej są uboczne skutki tych manipulacji. Aby je w pełni przedstawić, posłużę się przykładem. Jednym z najbardziej oburzających przykładów historycznego relatywizmu jest dla mnie istnienie w niektórych polskich miastach ulic Planu 6-letniego. W Bydgoszczy takie miano nosi jedna z najbardziej pryncypialnych alej miasta. Może dziś już niewielu pamięta, że ów sławetny plan został w latach 1950–1955 narzucony Polsce przez ZSRR. Wbrew propagandowym kłamstwom był absurdalnym z punktu widzenia potrzeb naszego kraju programem przebudowy gospodarki i infrastruktury transportowej Polski po to, aby odpowiadały one potrzebom sowieckiej polityki przygotowywania agresji przeciw Zachodowi. Brutalna industrializacja, kolektywizacja rolnictwa, proletaryzacja społeczeństwa, rozbudowa przemysłu zbrojeniowego narażająca nas na prewencyjne jądrowe uderzenie NATO skutkujące śmiercią milionów – to były konsekwencje planu 6-letniego. Jeśli chcemy go upamiętniać, to równie dobrze możemy nazywać ulice imieniem nazistowskiego Generalplan Ost, gdyż jego skutki byłyby dla nas podobnie tragiczne.
Dlatego z satysfakcją usłyszałem informację, że nareszcie plan 6-letni zniknie z mapy Bydgoszczy. To, że wojewoda zdecydował o nadaniu tej alei imienia Lecha Kaczyńskiego nie wzbudziło moich wątpliwości. Jeśli oddzielimy śp. prezydenta od dzisiejszej polityki, to przyznać przecież musimy, że na upamiętnienie zasłużył. Okazało się jednak, że takie oddzielenie jest niemożliwe. Niepisowska większość w radzie miasta anulowała decyzję wojewody i… przywróciła alei nazwę Planu 6-letniego.
Zgubne skutki
Polityczna polaryzacja, wrogość wobec przeciwnika doprowadziły do tego, że najpierw jedni narzucili patronat Lecha Kaczyńskiego, a później drudzy, chyba bez głębszej refleksji, powrócili do niegodnej nazwy. Na złość. Osobiście wolę widzieć na planie miasta ulicę człowieka, który miał realne zasługi dla Polski niż symbol uzależnienia kraju od ZSRR, ale czy u źródeł tego absurdu nie leży aby dążenie obozu rządzącego do uczynienia z historii instrumentu bieżącej polityki? Za wszelką cenę dąży się przecież do tego, aby zbudować nowy panteon bohaterów, aby przeszłość zaczęła legitymizować teraźniejszość, aby dzisiejsza władza zaczęła być kojarzona z najbardziej godnymi pamięci artefaktami naszych dziejów.
Skutki są zgubne. Żadna narzucana odgórnie interpretacja historii nigdy się u nas nie przyjęła – zaraz zaczynała ją otaczać atmosfera ironii, kpiny, dystansu i przekory. Efekty były przeciwne do zamierzeń. Może to i pocieszające, ale z drugiej strony trudno nie załamać rąk. Ofiarami krótkowzrocznej polityki historycznej padają bowiem postaci i wydarzenia, które powinniśmy otaczać autentycznym i szczerym szacunkiem (jak Lech Kaczyński), a powracają te, które na to absolutnie nie zasługują (jak plan 6-letni). A przecież nie o to chodzi.