Rejestr gwałcicieli i pedofilów to popularna nazwa zestawienia sprawców przestępstw na tle seksualnym. Składa się ono z dwóch części.
Do pierwszej, niejawnej, dostęp mają przedstawiciele organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, a także instytucji zajmujących się opieką nad dziećmi. Na liście znajdują się m.in. pedofile i gwałciciele, a także stręczyciele dzieci i skazani, którzy posługiwali się pornografią na szkodę dzieci. Dyrektorzy szkół i organizatorzy wypoczynku dla dzieci muszą sprawdzać, czy zatrudniane przez nich osoby nie figurują w tym rejestrze.
Do drugiej, jawnej, dostęp mają wszyscy. Na tej liście znaleźli się najgroźniejsi przestępcy: sprawcy gwałtów ze szczególnym okrucieństwem oraz gwałciciele, których ofiarami były dzieci poniżej 15. roku życia, a także recydywiści, jeśli którekolwiek z przestępstw na tle seksualnym popełnili na szkodę małoletniego.
– Mamy tu konflikt dwóch dóbr i dwóch wartości. Z jednej strony jest bezpieczeństwo potencjalnych ofiar, z drugiej godność sprawców. Mam wątpliwości, czy w odniesieniu do rejestru dostępnego publicznie projekt nie idzie zbyt daleko, jeśli chodzi o ingerencję w dobra sprawców – mówi dr Maciej Pichlak z Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmujący się socjologią prawa i etyką prawniczą.
Czy to działa?
Rejestr to efekt obowiązywania ustawy z 13 maja 2016 r. o przeciwdziałaniu przestępczości na tle seksualnym. Resort sprawiedliwości uzasadniał: nie było dotąd w Polsce metod, by skutecznie kontrolować sprawców przestępstw na tle seksualnym, gdy już opuszczą więzienie. – Prawo do ochrony naszych dzieci stawiamy ponad anonimowość przestępców – powiedział minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Faktycznie, o anonimowości skazanych za najcięższe przestępstwa nie może być mowy. Każdy kto wejdzie na stronę ministerstwa, może się zapoznać z ich wizerunkiem i poznać ich dane osobowe (imiona, nazwiska, miejsce zamieszkania), a także szczegóły spraw. Ale czy jawny rejestr to naprawdę skuteczna metoda?
– Nie wiem, czemu ma służyć takie rozwiązanie – mówi poznański prawnik Krzysztof Jankowiak. – Żeby było jasne: nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że trzeba chronić dzieci. Ale to gwarantuje już rejestr niejawny. Rejestr jawny to narzędzie działające nie w sposób realny, ale iluzoryczny. Przecież w wielkim mieście ludzie często nie wiedzą, kim są ich sąsiedzi, a w małych miejscowościach wiedzą o sobie wszystko. Taki spis niczego pod tym względem nie zmieni.
– Zamknięta część rejestru to dobry pomysł, bo daje realne możliwości ochrony dzieci – mówi jezuita o. Adam Żak, koordynator Episkopatu ds. ochrony dzieci i młodzieży. – Byłoby lepiej, gdyby cały rejestr był dostępny tylko dla osób upoważnionych. Wtedy spełniłby zadanie prewencyjne, nie wywołując przy tym negatywnych emocji. Państwo ma potężny aparat instytucjonalny, który dysponuje środkami umożliwiającymi kontrolowanie potencjalnie niebezpiecznych osób. To chociażby kontrola elektroniczna i nadzór nad przestrzeganiem zakazu zbliżania się do konkretnych miejsc czy osób. Nie trzeba od razu podawać do powszechnej wiadomości głównych danych osobowych, miejsca zamieszkania itp.
Czy czujemy się bezpieczniej?
Wprowadzając pomysł w życie, ministerstwo powoływało się na podobne rozwiązania funkcjonujące za granicą, m.in. w USA, Wielkiej Brytanii czy Francji.
– To prawda, ale w większości przypadków są to rejestry z ograniczonym dostępem – precyzuje Maciej Pichlak. – Istotniejsze jest jednak coś innego. Badania socjologiczne pokazują, że takie instrumenty jak jawny rejestr przestępców seksualnych czy mapa zagrożeń w bardzo niewielkim stopniu przyczyniają się do zwiększenia poczucia bezpieczeństwa. Częściej ich skutek jest odwrotny od zamierzonego. Poczucie zagrożenia rośnie, bo ludzie czują się narażeni na kontakt z przestępcą, co skutkuje nakręcaniem negatywnych emocji – wyjaśnia Maciej Pichlak. – Sprawdziłem, że w otwartym rejestrze figurują trzy osoby mieszkające w moim mieście. I co teraz mam zrobić z taką wiedzą? – pyta wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego.
Czy liczymy się z konsekwencjami?
Niektórzy, sądząc po komentarzach w internecie, już dobrze wiedzą. – Przykłady z USA pokazują, że na niewybredne uwagi czy groźby narażone są nie tylko osoby z rejestru, ale także ich bliscy. A taka agresja bardzo łatwo może się przenieść z przestrzeni wirtualnej do rzeczywistości – mówi Maciej Pichlak.
– Nie zapominajmy, że przestępca to też człowiek, który po odbyciu kary zasługuje na szansę. Umieszczając jego dane w otwartym rejestrze, taką szansę mu odbieramy, skazując go na coś podobnego do kary infamii – mówi Krzysztof Jankowiak. – To tak, albo nawet jeszcze gorzej, jak średniowieczne zakuwanie ich w dyby i wystawianie na rynku – dodaje o. Adam Żak. – A dla mnie to raczej forma współczesnego pręgierza – mówi Maciej Pichlak. – Dobrze, że jako społeczeństwo zwracamy większą uwagę na przestępstwa seksualne. Ale z drugiej strony widać pogłębiającą się stygmatyzację sprawców. Oczywiście prawo powinno reagować zdecydowanie i twardo, ale nie może być tak, że odbieramy przestępcom prawo do godności, a przy okazji utrudniamy ich resocjalizację. Nawet jeśli dopuścili się ciężkich przestępstw, to przecież cały czas pozostają ludźmi.
Według ekspertów umieszczenie w rejestrze może przeszkodzić w skutecznej terapii sprawcy, który traci motywację do pozytywnej zmiany. Bez względu na postępy w resocjalizacji, jego nazwisko i tak przecież figuruje na liście, do której każdy ma dostęp. Skutki mogą być więc odwrotne od zamierzonych.