Kilka dni: tyle wystarczyło, abym z dumnego misjonarza stała się tą, która daje się ewangelizować. Gdy dziesięć lat temu wyjeżdżałam na wolontariat misyjny na Wyspy Zielonego Przylądka, nie byłam przygotowana na taką lekcję pokory. Decyzję o wyjeździe podjęłam miesiąc przed wylotem – ktoś zrezygnował i zwolnił się bilet lotniczy. Nie, nie chciałam jechać na wakacje. Chciałam podzielić się tym, co dostałam, naiwnie myśląc, że moja wiara jest większa niż tych, których spotkam. Koszt wyjazdu wynosił kilka tysięcy złotych, wliczając przelot i potrzebne szczepienia. Byłam świeżo po studiach, bez pracy i stałego dochodu. Potrzebne pieniądze zbieraliśmy w parafiach. Ludzie po Mszach św. zatrzymywali się przy nas, zadawali pytania, często odchodzili ze łzami wzruszenia w oczach. Dlaczego? Nie wiem. Misje wywołują emocje, których nie da się wytłumaczyć. Tutaj ekonomia i chłodne kalkulacje schodzą na dalszy plan, choć coraz więcej osób pyta, czy nie lepiej pieniądze przeznaczone na bilety lotnicze przekazać ubogim na miejscu?
Pieniądze to nie wszystko
Kenia, Rwanda, Ghana, Izrael, Brazylia, Mozambik, Ekwador, Etiopia, Indonezja, Irlandia i Ukraina. Do tych państw w tym roku wyjedzie aż 87 młodych ludzi z samej tylko archidiecezji poznańskiej. Bilety lotnicze to koszt rzędu kilku tysięcy złotych na osobę, do tego koszty szczepień i utrzymania na miejscu przez około dwa miesiące. Czy to się naprawdę opłaca?
– Wolontariat misyjny jest zawsze powiązany z konkretnym projektem, który przygotowuje się od początku do końca – tłumaczy Marta Ruszczyńska, koordynatorka Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego w Poznaniu, która dwa miesiące spędziła w Nigerii. – Skąd wiem, że to ma sens? To misjonarze proszą o przyjazd wolontariuszy krótkoterminowych. Dzięki nim może być wykonane konkretne dzieło. Jest też coś ważniejszego – sama obecność takiej osoby pomaga w ewangelizacji. Wolontariusz jest świadectwem, że nie będąc księdzem, czy nie będąc w zakonie też można żyć wiarą. Na misjach jesteśmy zawsze w cieniu misjonarza, a wracając bardziej opowiadamy o nim niż o sobie.
– Wszystkie projekty związane z misjami są kosztochłonne – tłumaczy ks. Dawid Stelmach, delegat biskupa ds. misji i dyrektor Papieskich Dzieł Misyjnych w archidiecezji poznańskiej. – Oczywiście, kiedy wysyłamy gdzieś człowieka, to trzeba go tam utrzymać. Miejscowi ludzie tego nie udźwigną. Ale to nie są tylko koszty finansowe. Wyjazd kapłana wiąże się z pewną stratą dla jego parafii i diecezji. To jednak jest ofiara. Gdyby wszyscy kalkulowali, to nikt nigdy nie wyjechałby na misję.
Coraz częściej na wolontariaty misyjne wyjeżdżają osoby pracujące. Biorą bezpłatne urlopy, a wyjazd finansują z własnej kieszeni. W kraju misyjnym prowadzą zajęcia dla dzieci, uczą zawodu, pracują fizycznie czy jako lekarze za darmo leczą najbiedniejszych. Ważne, by każdy wyjazd miał konkretny i krótkoterminowy cel, który można będzie zweryfikować: remont domu czy przygotowanie obozu dla dzieci.
Tam już nie ma dyskusji
Wolontariat misyjny nie jest dla każdego. Wspólnoty prowadzą roczną lub dłuższą formację, która ma zagwarantować, że wyjeżdżającemu nie będzie zależało tylko na egzotycznej wycieczce. – Aby wyjechać na wolontariat z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego, trzeba formować się co najmniej dwa lata. To na wstępie eliminuje tych, którzy chcieliby potraktować misję jak wyjazd na wakacje – przyznaje Marta Ruszczyńska.
– Widzimy, że ruch misyjny jest spontaniczny, czasami nieukierunkowany i strukturalnie ma sporo braków. Ale jest jakiś poryw wśród młodych, którego nie można gasić – tłumaczy ks. Dawid Stelmach. Z młodzieżą był już w Maroku, Argentynie, Rwandzie i na Ukrainie. – Wybierając osoby, która mają wyjechać na wolontariat, stosujemy indywidualne kryteria. Może ktoś być bardzo fajnym człowiekiem, ale jeszcze nie ukształtowanym i musi na wyjazd poczekać. Ktoś inny będzie miał charakter, który skłóca grupę. Komuś nie będzie odpowiadać ilość modlitwy, codzienna Msza św. Takie osoby nie powinny wyjeżdżać. Na miejscu już nie ma czasu na dyskusje, ale trzeba wykonywać konkretne zadania.
Po owocach poznacie
Przyjaźnie, nawrócenia, odremontowane budynki, zmiana spojrzenia na świat – owoców wyjazdów misyjnych jest wiele, choć często nie są one spektakularne.
– Przede wszystkim młody człowiek przestaje patrzeć na misje abstrakcyjnie. Znamy teorie, ale czym innym jest usłyszeć o chorobie głodowej, a czym innym wziąć niedożywione dziecko na ręce albo zobaczyć, jak oblizuje papierki po cukierkach – mówi ks. Dawid Stelmach. – Dla Europejczyków i ludzi rozumu to taki strzał w głowę i w serce. Dopiero wtedy zaczynamy rozumieć, o co chodzi, jakie ludzie przeżywają tragedie i problemy. Ten szok, którzy przywozimy do domu, każe nam coś ze sobą zrobić, nie pozwala być biernym. Jestem zwolennikiem, aby organizować grupę wolontariuszy z parafii, bo wtedy te owoce są bardzo dostrzegalne. 90 proc. osób, które wyjeżdżają na misję, potem angażuje się w życie parafialne i nadal pomaga misjom.
Ania Stachowiak od pięciu lat angażuje się w działalność Akademickiego Koła Misjologicznego. Jako wolontariusz misyjny była w Kazachstanie, Etiopii i dwa razy w Izraelu. – Podczas doświadczenia misyjnego w Etiopii bardzo dotknęły mnie słowa św. Teresy z Kalkuty: „Róbcie małe rzeczy z wielką Miłością”. Właśnie to, choć często nieudolnie, staram się wcielać w życie po misjach, w moim codziennym życiu.
– Muzułmanie w Maroku bardzo dziwili się, że pomagamy ich dzieciom, organizujemy dla nich wyjazdy, półkolonie. W tym roku dołączyli do tego wolontariatu młodzi muzułmanie, którzy pracują ramię w ramię z katolikami. Dla ludzi na miejscu jest to bardzo ważne, że ktoś do nich przyjechał. To podnosi ich poczucie własnej wartości – dodaje ks. Dawid Stelmach.
Wystarczy być
Nie da się policzyć zysku ze spotkania człowieka z człowiekiem ani na wykresie pokazać wartości spędzonego razem czasu. – Na wolontariacie nauczyłam się po prostu być dla innych. Tak w 100 procentach poświęcać im swoją uwagę – tłumaczy Marta Ruszczyńska. – Naprawdę nie trzeba wiele, czasami po prostu uśmiech. Ci ludzie często czują się szczęśliwi, że ktoś ich zauważył, że są dla kogoś ważni.
– Relacje, które zawiązują się na wyjazdach misyjnych często przynoszą owoce po dłuższym czasie – dodaje ks. Dawid Stelmach. – Wolontariusze związani z daną misją zbierają środki na jej potrzeby. Zawarte tam przyjaźnie Bóg wykorzystuje do czynienia jeszcze większego dobra.
– Misjonarze w Brazylii mówili, że jesteśmy prezentem dla ludzi, którzy mieszkają w faveli, bo oni sami nigdy z niej nie wyjdą – tłumaczy Marta Idziak, która wyjechała dwa razy na wolontariat ze wspólnotą Przymierze Miłosierdzia. – Są ludzie, którzy mieszkają godzinę drogi od plaży, a nigdy jej nie widzieli, na przykład ze względu na gangi, które rządzą poszczególnymi dzielnicami. Byliśmy dla nich znakiem nadziei, że jest inny świat – a dzieci miały niesamowitą radość, widząc nasz kolor skóry i niebieskie oczy.
– Podczas jednego ze spotkań z Polakami wysiedlonymi do Kazachstanu, w małej miejscowości na stepie, jedna ze starszych pań dziękowała nam, że przyjechaliśmy opowiedzieć im o obecnej Polsce i dać świadectwo wiary. Było to poruszające wyznanie – tłumaczy Ania Stachowiak. – W etiopskim szpitalu codziennie pomagałam w jedzeniu ciężko choremu pacjentowi, który poruszał się na wózku inwalidzkim. Ja nie znałam jego języka, a on mojego. Ale obecność tak nas połączyła, że rozumieliśmy siebie bez słów.
To nie koniec
Wielu wolontariuszy nie kończy swojej przygody z misjami na jednym wyjeździe. Magda Plekan kilka razy wyjeżdżała na krótkoterminowe misje. Dzisiaj jest świecką misjonarką kombonianką. Od czterech lat pracuje jako fizjoterapeutka w ośrodku dla chorych i umierających prowadzonym przez Misjonarki Miłości w Awassie w Etiopii. – Wolontariat misyjny miał decydujący wpływ na wybór mojego powołania – tłumaczy. – Dopiero wśród ubogich zdałam sobie sprawę, jak wielką wartość mają relacje międzyludzkie. Gdy wchodzę do ośrodka czy wprowadzam do niego wolontariuszy, witam się z każdym pacjentem. Widok chorego, który się uśmiecha, jest bezcenny. Oni cieszą się z tego, że ktoś zatrzyma się przy nich i chce ich poznać.
– Gdy zobaczyłam świeckich misjonarzy, którzy zostawili wszystko, aby służyć Bogu i byli tak bardzo szczęśliwi, pomyślałam, że ja też tego chcę – tłumaczy Marta Idziak. – Przed wyjazdami przywiązywałam dużą wagę do tego, co materialne, miałam dobrą pracę, zabiegałam o pieniądze. Na misjach odkryłam, że wcale nie to daje prawdziwe szczęście.
Marta swoją przyszłość wiąże z misjami. Obecnie formuje się na świecką misjonarkę w domu wspólnoty Przymierze Miłosierdzia w Poznaniu.
Gdy sama jechałam na Wyspy Zielonego Przylądka, chciałam robić rzeczy wielkie. Przez brak znajomości języka portugalskiego często pozostawał mi uśmiech i rozmowa z kilkoma osobami po angielsku. Nic wielkiego. Podziwiałam tamtejszą młodzież, która ewangelizowała na ulicach, odwiedzała chorych, prowadziła rekolekcje. Nie sądzę, by ktoś się dzięki mnie nawrócił: oprócz mnie samej.
Owoców misji nie da się przeliczyć na pieniądze. One też potrzebne, ale zysk nie jest liczony ich miarą. Nie ma nic bardziej wartościowego niż spotkanie drugiego człowieka, a w nim spotkanie Boga.