Luigi di Maio, przywódca Ruchu Pięciu Gwiazd i zwycięzca marcowych wyborów we Włoszech, jako z prawdziwego zdarzenia populista wypowiedział już wiele opinii tyleż chwytliwych, co płytkich. Jednak jego określenie ostatnich wyborów jako „postideologicznych” pasuje jak ulał do rzeczywistości. Gorzej, że jest to jedyna pewna rzecz, jaką da się dziś powiedzieć o drodze, na którą wkroczyło jedno z najważniejszych państw Europy.
Włochy, które po II wojnie światowej były przez kilkadziesiąt lat stabilną areną wpływów chadeków, socjalistów i komunistów (wymieniających się w kolejnych rządach) – te Włochy bezpowrotnie odeszły już w przeszłość. O komunistach mało kto pamięta, wpływy chrześcijańskich demokratów skurczyły się do poziomu marginesu, zaś lewica, z niecałymi 19 proc. głosów w wyborach 4 marca, uzyskała najsłabszy wynik w swojej powojennej historii. Nie jest to zresztą lewica dawna, wyraziście ideowa: rządząca dotąd Partia Demokratyczna jest dziś raczej partią establishmentu i przypomina pod tym względem polską Platformę Obywatelską.
Niepoważni u władzy
Czym jest zatem wyborczy lider, Ruch Pięciu Gwiazd, i co właściwie oznacza jego nazwa? Sęk w tym, że dzisiaj ona... nic nie oznacza. Kilka lat temu rządziło partią pięciu „direttore”, ale owo gremium dość szybko zostało rozwiązane. Nazwę jednak zachowano, bo dobrze brzmi. Nie świadczy to poważnie o całym ugrupowaniu. Bo ono istotnie nie jest poważne, a przynajmniej do niedawna zdecydowanie odcinało się od nadętej powagi partii głównego nurtu włoskiej polityki. Bo za fasadą obywatelskiej troski i wzniośle brzmiących słów – jak twierdzili do niedawna czołowi politycy Ruchu – kryje się rzeczywistość korupcji, naczelnego grzechu kolejnych włoskich rządów.
Ruch założył w 2009 r. Beppe Grillo, komik z Genui, skrzykując w internecie grono przyjaciół. Miała to być parodia klasycznej partii. I taką też się stała. Grillo zdobył popularność, inicjując manifestacje pod nazwą V-Day. Litera V nie jest jednak inicjałem od „Victory”, ale od „vaffanculo”, słowa, które po włosku znaczy to samo co po angielsku „fuck off”. Owa mało wdzięczna propozycja skierowana była do polityków starych, rządzących partii. Mieli się odczepić (grzecznie mówiąc) od narodu, który rzeczywiście ma ich już dosyć.
Wystarczy powiedzieć, że obecnie co trzeci młody Włoch (do 25. roku życia) nie może znaleźć pracy. Tworzy to armię sfrustrowanych i energicznych ludzi, którzy wszelako nie potrafią zdiagnozować swojej sytuacji. I trudno się temu dziwić, skoro młode pokolenie tego kraju jest programowo aideologiczne, wychowało się na internecie, a z realnymi sposobami rozwiązywania społecznych problemów raczej się nie stykało. Ale choć nie wiedzą, czego chcą, są mobilni i łatwo ich skrzyknąć – właśnie dzięki internetowi. To dzięki nim politycy centrolewicowego mainstreamu „odczepili się” wreszcie od władzy.
Z czasem Beppe Grillo prześcignięty został w popularności przez Luigiego di Maio, schludnego trzydziestolatka o ulizanej fryzurze, o którym nie da się powiedzieć nic szczególnego. Di Maio jest taki jak jego partia: schlebia wyborcom, rzucając im pomysły od Sasa do Lasa. Raz uderza w tony głębokiej ekologii, innym razem ogłasza, że pod jego rządami Włochy opuszczą strefę euro i powrócą do lira. Oczywiście nie zna się ani na ekologii, ani na finansach, ale ludzi przekonywać do siebie potrafi. Szczególnie na południu: pochodzący spod Neapolu di Maio uważany jest tam za „swojego człowieka”.
Nie lubią Brukseli…
33 procent głosów, jaki Ruch Pięciu Gwiazd uzyskał w wyborach, umieścił go na pozycji lidera, nie zapewnił jednak większości zdolnej do samodzielnego utworzenia rządu. Po długich targach zawiązano koalicję z Ligą Północną i wreszcie 1 czerwca sklecono nowy rząd. Premier Giuseppe Conte to profesor prawa i bezpartyjny sympatyk Ruchu. Di Maio, co trzeba mu zapisać na plus, zadowolił się pozycją wicepremiera oraz ministra rozwoju gospodarczego, pracy i polityki społecznej. Szerokość kompetencji wskazuje na to, że będzie się realnie zajmował wszystkim... albo niczym. Żarty się skończyły, teraz okaże się, co naprawdę potrafi lider Ruchu.
Drugim wicepremierem, a także ministrem spraw wewnętrznych, został Matteo Salvini, lider Ligi Północnej. Jak sama nazwa wskazuje, jest to ugrupowanie zajmujące się problemami północy Włoch – Mediolanu, Turynu, Wenecji itd. Co więcej, naczelnym i stałym jego postulatem jest… oddzielenie się owej północy (jako niepodległa Padania, nazwa od rzeki Pad) od reszty kraju. Zważywszy, że północ to najbogatsza i najbardziej uprzemysłowiona część Włoch, oznaczałoby to całkowity rozpad włoskiej republiki. Gdyby rzecz się działa w Hiszpanii, szczególnie po kryzysie katalońskim, ludzie z podobnymi hasłami trafiliby tam do więzienia. We Włoszech Liga jest jedną z ważnych i uznanych partii. Świadczy to o tym, że Włosi nie traktują samych siebie zbyt poważnie.
Są jednak pewne stałe rysy w wizerunku tego populistycznego duetu. Pierwszym z nich jest eurosceptycyzm, charakterystyczny zarówno dla retoryki Ruchu, jak i dla Ligi. Obie partie bardzo krytycznie wypowiadają się o aktualnym modelu Unii Europejskiej. Ale również w tym nie są oryginalne, lecz idą za zmieniającymi się trendami. Dziś eurosceptykiem jest co drugi Włoch: odsetek ten w ciągu ostatniej dekady podskoczył więcej niż dwukrotnie!
…ani obcych
Drugą stałą rysą jest nastawienie antyimigranckie, w którym celuje zwłaszcza Liga Północna. Jednym z pierwszych ruchów wicepremiera Salviniego był wyjazd na Sycylię, „pierwszą linię” uchodźczej fali z Afryki, gdzie ogłosił: „Nielegalni migranci, pakujcie walizki!”. Również di Maio zapowiedział: „Położymy kres biznesowi migracji, który rozwinął się ponad miarę pod płaszczykiem udawanej solidarności”.
A sytuacja jest rzeczywiście poważna. We Włoszech przebywają obecnie grubo ponad 2 mln przybyszów, głównie z Afryki i Bliskiego Wschodu, o nieustalonym statusie pobytu i bez perspektyw utrzymania. Ta sytuacja generuje napięcia. Miesiąc przed wyborami w mieście Macerata strzelający z pistoletu Włoch ciężko ranił sześciu przybyszów z Mali, Ghany i Nigerii, w akcie zemsty za okrutne zabójstwo młodej Włoszki, która podobno zginęła z rąk nigeryjskiej mafii. Zaś tuż po wyborach Florencja stała się areną zamieszek, kiedy to duża grupa Senegalczyków, rozwścieczonych po zabójstwie ich rodaka (też przez Włocha, choć nie z powodów rasistowskich), przez dwa dni dewastowała centralne ulice miasta.
Włochów czeka teraz trudna próba. Z trudem utworzony rząd, pozbawiony mocnej ideowej busoli, w dodatku częściowo złożony z osób niemających zbytniego doświadczenia w sprawowaniu władzy, będzie musiał radzić sobie z problemami, na których wcześniej zdążyli już połamać zęby starzy polityczni gracze.