To kolejna filmowa próba ukazania okrucieństwa, które przekracza wszelkie ziemskie miary. Oto na bocznicę kolejową o nazwie Sobibór skrytą głęboko w lasach (16 kilometrów lichą szosą od Włodawy) kierowane są pociągi wiozące Żydów z gett Polski i krajów ościennych. Większość przybyłych trafia w pośpiechu do „łaźni”, nie podejrzewając, że za dwie godziny każdy z nich będzie zaledwie garstką popiołu. Jednak ci, których zostawiono przy życiu w roli funkcyjnych, nie mają najmniejszych złudzeń co do własnego losu. Mogą skupiać się na tym, by przeżyć jeszcze jeden dzień albo zbuntować się, ryzykując, że zginą okrutną śmiercią już za chwilę. 14 października 1943 r. grupa konspiratorów skupionych wokół porucznika Armii Radzieckiej pochodzenia żydowskiego Aleksandra „Saszy” Peczerskiego wywołała zbrojny bunt przeciw hitlerowskiej załodze i zbiorową ucieczkę więźniów. W okoliczne lasy ruszyło blisko trzystu więźniów, czwarta ich część przeżyła wojnę.
Człowieczeństwo i procedury
Sobibór stawia pytanie: jak dochodzi do tego, że ludzie, którym głodem i kijem wdrukowano w mózg, iż są tylko nawozem, decydują się podnieść z błota. Bodaj na chwilę przed śmiercią. Film akcentuje dwa powody: głęboki, nieusuwalny rdzeń dumy z faktu, że jest się człowiekiem i – nawyki. Oba się uzupełniają. Bo co z tego, że masz poczucie godności własnej, skoro brak ci instrumentów, umiejętności i właśnie nawyków. To one podsuwają ci rozwiązania w sytuacji, gdy paraliżuje cię strach i zawodzi zdrowy rozsądek. Tak działa filmowy lejtnant Peczerski (w tej roli sam reżyser). Wierzy w żydowskiego Boga, ale wierzy też w procedury. I dopiero ta dwoista wiara popycha go do działania.
Dzieło Kabienskiego trzeba jednak koniecznie wrzucić na szersze filmowe tło, by zrozumieć, jak trudno – lub wcale – wyrażalny jest dla artysty temat Zagłady. Zobaczmy pamiętny polski przypadek – film Ostatni etap Wandy Jakubowskiej. W Birkenau dobiega końca kolejny dzień wyniszczającej katorgi. Polki w obozowym baraku żegnają go najstosowniej, jak tylko pozwala los. Zebrały się w kącie baraku i odmawiają litanię loretańską. W zapadającym mroku słychać pokorne, choć pełne nadziei Kyrie eleison, Chryste eleison. Słychać w tej modlitwie pokorne poddanie wyrokom niebios i nieuchronności losu. Ale też uległość, apatię. Ale już za chwilę przez ten modlitewny szmer przebija się śpiew Warszawianki. To młode więźniarki – domyślamy się, że lewicowe bojowniczki – intonują: „Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był”. Na ich wymizerowanych twarzach maluje się upór i nadzieja. Z jeszcze innej strony dobiega hymn Wielkiej Wojny Ojczyźnianej: „Wstawaj, strana radnaja, wstawaj na smiertnyj boj”. To Rosjanki krzepią się pieśnią, z którą ich mężowie i synowie stawiają tamę faszystowskiej bestii. I więcej – za chwilę na barakowej polepie zatańczą hopaka. Przyczyna tej radości szybko się wyjaśnia: hitlerowcy dostali łupnia pod Stalingradem. Modlące się Polki najpierw patrzą na to z mieszaniną zgrozy i oburzenia, a następnie porzucają litanię i ochoczo przyłączają się do tańca. Wymowa sceny jest jasna – Pan Bóg mógł zapomnieć o więźniach Auschwitz-Birkenau, ale Stalin nie zapomni nigdy.
Ze scenariuszem do Moskwy
Zresztą taki wydźwięk filmu Wandy Jakubowskiej spowodował, że w ogóle powstało. Reżyserka – sama więźniarka Birkenau – złożyła scenariusz o obozowej martyrologii w ostatnim dniu 1945 r. Władze filmowe i polityczne mnożyły jednak zastrzeżenia i projektowi groziło odstawienie na półkę. Jakubowska – przedwojenna komunistka – w lot pojęła, że musi zadziałać po jedynej skutecznej linii. Wzięła scenariusz pod pachę, poleciała do Moskwy i wykorzystując stare kontakty, doprowadziła do tego, że scenariusz wylądował na biurku samego Stalina. Generalissimus się zapoznał i podobno nawet popłakał. Oczywiście rozrzewnił go nie los więźniarek, lecz scena, w której modlą się one do niego jak do bóstwa. „W moim scenariuszu były sceny, z których wynikało, że radzieckie więźniarki nieomal modliły się w obozie do Stalina – wspominała Jakubowska po latach. – Nie było w tym żadnej mojej winy, bo one naprawdę miały do niego całkowicie nabożny stosunek, niczego nie musiałam wymyślać”.
Oto fragment scenariusza: „Znamy sprawców tych bezeceństw, nazwiska ich znane są dziesiątkom tysięcy torturowanych ludzi. Niechaj wiedzą ci oprawcy, że nie uda się im ujść odpowiedzialności za swoje zbrodnie i uniknąć karzącej ręki udręczonych narodów. Wszystkie zebrane słuchają z zapartym tchem. Helena czyta i mimo woli podnosi głos: – Niech żyje wyzwolenie Europy od tyranii hitlerowskiej! Przyjdzie chwila, gdy i dla nas nadejdzie dzień radosny. Stalin. Nadia szepce jak echo: – Stalin...”. Wódz przeczytał, wzruszył się i rzucił słowo aprobaty, i to wystarczyło, by film skierować natychmiast do realizacji – najszybszą z możliwych ścieżek. Stalin – albo jego otoczenie – miał w tym również inną, chytrą kalkulację: Ostatni etap wizualizował hitlerowskie obozowe bestialstwo i odwracał uwagę od „białych krematoriów”, tych z syberyjskich gułagów. Nie przypadkiem władze filmowe i czynniki propagandowe sprzedały go aż do 57 krajów. A w Polsce reklamowano go na wszelkie możliwe sposoby (premiera, 1948), np. w Szczecinie na przedniej platformie tramwaju posadzono przystojnego młodego człowieka w odprasowanym pasiaku z czerwonym trójkątem (więzień polityczny!) i z czerwonym goździkiem w dłoni, który z uśmiechem zachęcał przechodniów, by wybrać się do kina.
Telewizyjna wizja Auschwitz
Od takiej zideologizowanej martyrologii próbował uciec choćby Steven Spielberg – wówczas najbardziej wzięty autor „kina nowej przygody” – gdy w kręcił w Krakowie i okolicach Listę Schindlera (1993, siedem Oscarów). Miałem okazję być na planie, zapytałem więc reżysera, w którą stronę pójdzie jego wizja Zagłady. Odpowiedział, że jemu – młodemu amerykańskiemu Żydowi – niewiele mówią obrazki np. z radzieckiego kina, w których tłum wyciągnięty z wagonów zostaje wepchnięty w drzwi obozowej „łaźni”, nad którą unosi się pióropusz czarnego dymu. On jest ciekaw: JAK się to wszystko rozgrywało. W detalu, krok po kroku. Dlatego chciałby spojrzeć na obóz zagłady, jak patrzyłby na niego operator z ekipy reporterskiej CNN. Faktycznie – jego wizja obozu okazała się „telewizyjna”, dosłownie i w przenośni – czarno-biała.
Benigni i farsa za drutami
Innym, radykalnym „odświeżeniem” tematu obozów i Zagłady okazał się film włoskiego ulicznego komika, z czasem reżysera filmowego Roberto Benigniego Życie jest piękne (1999, Oscar dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego). Kiedy hitlerowcy zamykają w obozie włoskiego Żyda z małym synkiem, ten – aby uchronić dziecko od niewyobrażalnej grozy – przekonuje go, że wszystko, co dzieje się dookoła, to tylko umowa, pozór, gra. Kto dostosuje się do reguł – czasem dziwacznych, czasem surowych – zgarnie główną premię: czołg. I ojciec konsekwentnie, aż do momentu egzekucji, odgrywa przed synem tę farsę. W finale dzieciak zgarnia główną premię: amerykańscy wyzwoliciele sadzają go na swoim czołgu.
Kino - jak widać - robi co, może. Ujmuje Zagładę w trybie wykładu, relacjonuje okiem reportera, próbuje oswoić ją przy pomocy humoru i na dziesiątki rozmaitych sposobów. Ale w końcu zawsze staje oniemiałe i bezradne. Bo jak w ludzkim języku wyrazić zło absolutne?